Polecane
Kategoria: Podróże
Carrantuohill - Wyprawa na dach Irlandii

Carrantuohill, zwany także Carrauntoohil lub Carrantual (irl. Corrán Tuathail), jest dostojny, zdaje się być odległy i budzi respekt, choć mierzy jedynie 1039 m n.p.m. (3409 stóp). Relacja z wyprawy na "dach Irlandii" autorstwa Hani Merchel.

Diabelsko kręta droga na szczyt…

Ostatni dzień stycznia maluje piękny wiosenny krajobraz. Dookoła głęboko zielona zieleń, w powietrzu czuć zapach budzących się do życia roślin. Słońce przedziera się przez nisko wiszącą chmurę, która zapowiada jeszcze tego dnia ulewę. W miejscu, gdzie zwykle wieją silne, porywiste wiatry dziś słychać ciszę, a delikatny podmuch powietrza nie jest w stanie przepchnąć tej chmury, która osiadła na najwyższym szczycie irlandzkich gór. Już na „parkingu” zapiera dech w piersiach widok części masywu Macgillycuddy’s Reeks (irl. Na Cruacha Dubha), w dosłownym tłumaczeniu oznaczający „czarne szczyty”, położony w południowo-zachodniej części Irlandii, w Hrabstwie Kerry, z najwyższym szczytem Zielonej Wysypy na pierwszym planie. Carrantuohill, zwany także Carrauntoohil lub Carrantual (irl. Corrán Tuathail), jest dostojny, zdaje się być odległy i budzi respekt, choć mierzy jedynie 1039 m n.p.m. (3409 stóp). W wolnym tłumaczeniu oznacza „krętą drogę na górę”. GPS wskazuje obecnie wysokość 50 m n.p.m., więc do przejścia niemal 1000 metrów przewyższenia. Cała przestrzeń przed górskim wędrowcem należy tylko do niego, ponieważ na szczyt nie prowadzi żaden oznakowany szlak. Irlandczycy dawno uznali, że ich góry dostępne są dla każdego i każdy powinien przemierzać je w dowolny sposób. Góry od podnóża pokryte są białym puchem, a w dolinie - wiosna. Dobrze, że w plecaku mam raki i czekan, choć tu na dole nic nie zapowiada tak ekstremalnie niebezpiecznych zimowych warunków w górnej partii gór. Pora ruszać w drogę… Jest to moje trzecie spotkanie z „irlandzką królową”, więc doskonale wiem, którędy trzeba przemierzać dolinę, aby nie marnować czasu na brodzenie w podmokłym terenie lub zawracać z wąwozu, którego stromizna nie pozwala iść dalej.

Zamknięcie za sobą bramy parkingowej oznacza odcięcie się od cywilizacji. Od tej pory jestem tylko ja, natura i całe stada owiec z malowanymi w różnych kolorach tyłkami. Podobno te kolory pozwalają pasterzom odnaleźć owce ze swojego stada. Po przejściu przez prywatną posesję wychodzę na kamienistą dróżkę, która i tym razem jest potokiem niosącym górską wodę. Jest słonecznie, w powietrzu wilgoć, czuć zapach oceanu, który widzi się oczyma wyobraźni przeszywając na wskroś liczący blisko 700 metrów masyw. Pierwsza przeprawa przez rzekę Gaddagh udana. Mam nadzieję, że kolejne również nie skończą się kąpielą w strumieniu, których napotkam jeszcze kilka przemierzając dolinę o łagodnym nachyleniu. Ważne, aby dolinę przejść prawym brzegiem rzeki, pozwoli to nie tracić czasu na błąkanie się po terenie, z którego niejednokrotnie trzeba zawrócić. W jednej chwili, znienacka, zrywa się siarczysta ulewa. Liczę, że i tym razem pogoda okaże się łaskawa, a jej zmienność przegoni deszczową chmurę. I rzeczywiście, nim minął kwadrans znów mogę delektować się urokami wiosny. Po godzinnej wędrówce docieram do miejsca urokliwego i doskonałego na drugie śniadanie.

Jestem u podnóża szczytu, który teraz zdaje się być jeszcze bardziej przerażający; taki jak opowiadają o nim miejscowi, którzy nie darzą go zaufaniem. Zabrał im kilku bliskich, znajomych, więc go nie lubią. Tutejszy Garda (policjant) ostrzegał mnie przed wyjściem, wierząc, że stamtąd się nie wraca. Pani w biurze informacji turystycznej zdecydowanie odwodzi od tej wyprawy. Góra wśród okolicznych mieszkańców nie cieszy się dobrą sławą. Do dziś z przerażeniem opowiadają historię mieszkańca ich wioski, który nigdy nie wrócił z wyprawy. Rodzina uznała, że uciekł z kochanką, a on został odnaleziony po trzech latach przez miejscowego pasterza, który wyszedł w góry po swoje owce. Historia przerażająca, ale miejsce magiczne. Stojąc plecami do gór widać dwa śliczne oczka wodne: Callee i Gouragh. Lewą ścianę skały drąży piękny wodospad, kończący swój bieg w jednym z tych jezior. Tu wiatr pokazuje swoją siłę i pora ubrać się cieplej, skoro pod nogami pojawia się miejscami biały zimowy puch. Po kilku minutach szukam schronienia przed uderzającym z ogromną siłą gradem. Ale nie ma dokąd uciec… tu jest tylko ogromna przestrzeń. Natura obdarzyła ten teren w trawy i porosty, nawet w dolinie nie ma drzew. W jednej chwili wiatr zaciągnął niebo ogromną gradową chmurą, w jednej chwili pozbawił otoczenie pięknego wiosennego klimatu. Nastała zima. Po krótkiej przerwie pora ruszać w drogę. Na wyciągnięcie ręki stoję przed „Drabiną Diabła” (Devil’s Ladder), która jak się okaże, dostarczy mi dziś wielu emocji. Jest to najtrudniejszy etap wyprawy, mający ok. 250 m przewyższenia bardzo stromy żleb, w którym płynie strumień. Ze względu na zmienne i na ogół trudne warunki pogodowe nierozważni turyści często ulegają tu wypadkom. Bez profesjonalnego górskiego obuwia i skórzanych rękawiczek wyprawa może zakończyć się kontuzją. Masę żlebu stanowią kamienie i kamloty rozsypane na glinianym podłożu, które często obsuwa się wraz z płynącym strumieniem.

Już po kilkunastu metrach okazuje się, że mróz ścina wierzchnią warstwę strumienia, pod którą płynie woda, jest bardzo ślisko, ale lód jest zbyt kruchy, aby przydatne okazały się raki. W połowie Drabiny Diabła zima zdecydowanie maluje krajobraz. Piękne lodowe sople i zamarznięte trawy pozwalają na moment zachwycić się górą. Droga jest coraz bardziej niebezpieczna. Każdy krok stawiam z rozwagą, nie wiedząc czy noga nie poślizgnie się na oblodzonej skale i czy nie zjadę z częścią mułowatej powierzchni. Pora schować kamerę, pod ręką mam czekan, na wypadek, gdyby przyszło mi podjąć rozpaczliwą próbę zatrzymania się na niemal pionowej, oblodzonej ścianie. Jestem w połowie drabiny, jeszcze tak daleko na szczyt i tyle mam już za sobą. To moje ulubione miejsce. Zatrzymuję się na moment, pora odpocząć, odwracam się plecami do ściany i widzę to, czego opisanie wymaga ogromnego talentu literackiego. Urokliwa dolina otulona wiosną, pełna zieleni, z dwoma pięknymi jeziorami. Na tym po prawej jedna, mała wysepka. Chciałabym kiedyś dotrzeć się na jej brzeg i z tamtej perspektywy spojrzeć na najwyższą górę Irlandii. Ciekawe czy ktoś kiedyś stanął na tej wysepce; mnie przyciąga jak tajemny magnez. Zimno, czas ruszać. Teraz oblodzona skała pokryta jest śniegiem, każdy krok jest wielką niewiadomą. Zdarza mi się zsunąć kilka metrów na dół, ale nie poddaję się. Warunki są dramatycznie trudne, nie ma tu dziś nikogo, tylko ja i nieobliczalna oblodzona skała, bardzo wymagająca.

Do szczytu Devil’s Laader coraz bliżej, ale wraz z wysokością rosną wątpliwości, strach, bezradność. Świadomość, że jeśli powinie się noga, nie ma tu nikogo, kto mógłby mi pomóc. Walczę z zimą i ze strachem. W jednej chwili pojawia się pytanie, czy rzeczywiście posiadasz umiejętności, które pozwolą wygrać z tą górą? Ona przestaje być łaskawa. Myśl, że w Polsce jest ktoś bliski, kto mentalnie przemierza ze mną tę drogę dodawała mi otuchy, a świadomość, że w ostateczności mogę zadzwonić i poprosić o pomoc, dodawała sił (pod warunkiem, że uda się uzyskać połączenie). Ostatni etap Devil’s Laader to kilkumetrowe gliniane korytko, które można przejść wspierając się o jedną z bocznych ścian i przygotować się na mocne uderzenie wiatru, który pojawia się w przełęczy nagle, a przybywa aż znad oceanu.

Wychodzę, udało się, ogromna radość i zdziwienie; jest spokojnie, widoczność bardzo przejrzysta, dookoła szczyty pokryte śniegiem, słońce przedziera się przez groźne gradowe chmury, a w oddali zatoka Atlantyku. Piękny obraz zielonej wysypy, znany niewielu jej mieszkańcom. Od przełęczy ruszam na prawo, zostaje jeszcze 350 m przewyższenia. Drogę na szczyt będą wskazywały kamieniste kopce usypane przez turystów. Niedługo jednak dane mi będzie cieszyć się piękną pogodą. Ocean zmienia swe łagodne oblicze i wysyła z pozdrowieniami wiatr o ogromnej sile, uderzający niespodziewanie z lewej strony i niosący ze sobą drobne kryształki lodu, które boleśnie wbijają się w twarz. Opatulona chustą, chronię każdy kawałek ciała; wyglądam niczym afgański terrorysta. Ale to nie ja stanowię zagrożenie dla góry, to ona droczy się ze mną, badając granice mojej wytrzymałości i sprawdzając odporność na strach. Odwracam się za siebie. Widzę jak ogromna pochmurna powłoka pędzi od oceanu, w moją stronę, zatrzymując się na stoku i leniwie na nim się rozkładając. Kilkudziesięciokilometrowa widoczność w jednej chwili zostaje ograniczona do kilkunastu metrów. Znów zmienność pogody daje o sobie znać. Z każdym kolejnym zdobytym metrem na stoku przybywa śniegu, jest coraz zimniej. Silny wiatr potęguje uczucie mrozu. Wielkie połacie śniegu tańczą w rytm świszczącego wiatru, unosząc się na wysokość kilku metrów nad ziemią. Pokrywa śnieżna przypomina nienaruszony, półmetrowy biały puch. Z każdym kolejnym krokiem zapadam się w śniegu po kolana. Tracę wiele energii i mam coraz bardziej nieodparte wrażenie, że królowa Irlandii mnie pokonała. Siły nie są wyrównane, wiatr jest jak rosły mężczyzna, trenujący kulturystkę pięć dni w tygodniu, jak czuję się jak bezbronny puszek na wietrze. Jestem tylko ja i wiatr. Marzę aby odpocząć, ale wiem, że tu nie mogę się zatrzymać, nie ma schronienia, mogłabym się wyziębić.

Bezradność, znowu, te same emocje, z którymi walczyłam na Drabinie Diabła. I w tym momencie wydaje się, że dostrzegam Krzyż, wielki metalowy, ten który stoi na samym szczycie. Nie mam pewności. Jednak jest. Wyciągam kamerę… kiedy po kilku dniach oglądam film z wyprawy, słyszę jak w tym momencie łamie mi się głos, ze wzruszenia, ze szczęścia, z wdzięczności dla góry, która i tym razem pozwoliła się zdobyć. Ostatnie metry, pokonuję ostatkiem sił. Wielka radość, większa niż poprzednim razem, kiedy zdobycie tej samej góry nie wiązało się z tak ogromnym wysiłkiem. Wchodzę do wiatrochronu, by na chwilę odciąć się od zawieruchy i ku mojemu zdziwieniu dostrzegam, że nie jestem sama. Na szczycie spotykam Irlandczyka, który zna te góry jak własną kieszeń. On również był zaskoczony moim widokiem. Zaproponował mi kubek gorącej kawy, przy której ucięliśmy pogawędkę o tych pięknych górach oraz wyprawach dalekich i bliskich. Ze szczytu widać jedynie groźne ściany dwóch pozostałych najwyższych tysiączników masywu: Beenkeragh, mierzącego 1010 m n.p.m. oraz Cahar 1001 m n.p.m. Zatoka Oceanu Atlantyckiego oraz piękny krajobraz Jezior Killarney pozostaje jedynie wspomnieniem z poprzedniej wyprawy, kiedy na szczycie wiatr przegonił chmury i pozwolił z euforią podziwiać Zieloną Wyspę z najwyższego jej miejsca. Tym razem widoczność była kiepska. Poprosiłam o zdjęcie przy Krzyżu, oszronionym, naznaczonym zimą, na którym widnieje tabliczka upamiętniająca śmierć jednego z himalaistów, zakochanego w Carrantuohill, który jako pierwszy Irlandczyk zdobył K2 i który zginął podczas wyprawy w pakistańskich górach. Mój rozmówca okazuje się być jego serdecznym przyjacielem, opowiadającym ze wzruszeniem o wspólnych wyprawach. Gdy wraca, zachęca mnie do wspólnej wędrówki „końskim szlakiem”, podobno jeszcze bardziej malowniczym i mniej uciążliwym. Nie pozwala namówić się na powrót Drabiną Diabła, ocenia ją, jako nieprzewidywalną i niebezpieczną, „I don’t like it” ucina krótko. Przemierzam szczyt wzdłuż i wszerz, trudno uwierzyć, że zupełnie sama spędzam popołudnie na najwyższym szczycie wyspy; wspaniałe emocje, zupełnie odmienne od tych, które towarzyszy drodze do góry.

Zbieram siły na powrót, odpoczywam odcięta od wiatru, delektując się chwilą i nagle słyszę: „kiepsko z twoją kondycją, stary”. Z ciekawością wynurzam się z kopca i dostrzegam trzech mężczyzn resztką sił pokonujących ostatnie metry wyprawy. Tym większa radość tego dnia, że właśnie w takim miejscu, po pokonaniu tylu przeszkód spotkać można rodaków. Miłe spotkanie, miła okolica, wspólna herbata, spora dawka węglowodanów i ciepłe opowieści o naszych polskich Bieszczadach i o Beskidach. Ale bezwzględnie uciekający czas grozi palcem, nakazując powrót aby dotrzeć do „parkingu” przed zmrokiem. Koledzy ruszają „końskim szlakiem”, ja w przeciwnym kierunku na Drabinę. W drodze powrotnej towarzyszy mi niesamowity spokój, dużo pozytywnej energii, którą podarowała mi góra oraz ogromna satysfakcja, że udało się pokonać naturę i siebie. Czułam się zwyciężczynią. Cudownym uczuciem był powrót do krainy, w której nadal gościła wiosna. Za sobą zostawiłam jeden z 46 szczytów należących do Korony Europy, zajmujący zaledwie 30. miejsce pod względem wysokości, ze sobą zabrałam nadzieję, że jeszcze kiedyś tu wrócę.

Hania Merchel

Artykuł oraz zdjęcia : http://www.goryonline.com/gory,8086,146,0,1,F,news.html

dodany przez: abbath (4.30)



Ocena artykułu: 4.59 
Liczba ocen: 7
Odsłon: 3680
więcej w kategorii: Podróże

Tagi opisujace artykuł:


Komentarze (4)
Pokaż profil dagurek
hej! Jezeli w weekend to ja moze tez! Pozdrowienia x
dodany przez: dagurek (4.59)   kiedy: 2010-05-02 17:36:29
Pokaż profil anulkafer
No problem ;)
dodany przez: anulkafer (3.52)   kiedy: 2010-04-30 11:14:31
Pokaż profil anulkafer
Myślę,że z początkiem czerwca,Ludki muszą powracac z Pl ;)
dodany przez: anulkafer (3.52)   kiedy: 2010-04-30 09:04:36
Pokaż profil anulkafer
Właśnie się niedługo tam wybieram :)
dodany przez: anulkafer (3.52)   kiedy: 2010-04-29 14:00:40


Zaloguj się aby dodać komentarz. Zarejestruj się jeżeli nie posiadasz jeszcze konta.
Kategorie
   

Znajdź Artykuły:

  (wpisz dowolne słowa kluczowe)


Ostatnia Aktywność


Artykuły: Ostatnio Dodane

Najpopularniejsze Tagi