Polecane
Kategoria: Rozrywka
Paulina i Bartosz Ogarek: Miejsce artysty jest w jego pracowni.

Wyjazd do Irlandii wcale nie musi się wiązać z podejmowaniem pracy poniżej swoich kwalifikacji. Przykład tych dwojga ludzi udowadnia wręcz, że czasem dopiero wyjazd pozwala na realizowanie własnych marzeń. O rzeźbieniu własnego Anioła, wydobywaniu piękna z każdego człowieka i pokornym podejściu do wykonywanego zawodu z Pauliną i Bartoszem Ogarek rozmawia Maciek Aronowicz.

Paulina i Bartek Ogarek (fot. Karolina Humieńczuk-Budzyń)
Maciek Aronowicz: Zapewne przy okazji każdego z wywiadów dostajecie pytanie – dlaczego zdecydowaliście się na wyjazd do Irlandii. Ja więc o to nie spytam. Bardziej interesuje mnie fakt, czy nie żałujecie tego kroku?



Bartosz Ogarek: To prawda, często spotykam się z pytaniem: dlaczego? A przecież odpowiedź jest dość prosta. Natomiast czy żałujemy? W żadnym wypadku. Po skończeniu studiów nie miałem żadnych perspektyw na pracę w zawodzie. To jest smutne, ale w Polsce, nie mając pieniędzy, nie ma się raczej szans na bycie rzeźbiarzem. Szczególnie, że ludzie też często podchodzą do tematu w sposób lekceważący – wielu twierdzi, że to nie studia oraz nie praca, a zwykłe hobby. To przykre. Ja miałem natomiast kredyt studencki do spłacenia, żonę, która miała jeszcze rok studiów przed sobą, więc trzeba było jakoś to sfinansować oraz perspektywę pracy fizycznej albo w Polsce albo za granicą. Wybrałem Irlandię i okazało się, że to właśnie ten kraj dał mi możliwość zawodowej realizacji, więc absolutnie nie żałuję swojej, a raczej naszej wspólnej decyzji. Nie sądzę, żebym w Polsce dostał taką szansę.



M.A.: Nie powiesz mi jednak, że od początku było tak różowo?



B.O.: Oczywiście, że nie. Wyjechałem tu pracować, zarabiać na życie – to był cel. Skłamałbym, gdybym twierdził, że w głębi duszy nie miałem nadziei na to, że może coś uda mi się osiągnąć, jednak na początku chciałem po prostu pracować. Oczywiście dość szybko znalazłem pracę. To był jeden z dublińskich hoteli. Naturalne jednak jest to, że w chwili kiedy masz już źródło utrzymania zaczynasz zastanawiać się nad tym, żeby to, co robisz przynajmniej w jakiś sposób było współmierne z zawodem wyuczonym. Wtedy zacząłem też szukać czegoś bardziej pokrewnego. Tu brałem pod uwagę nawet firmy kamieniarskie, ale żadna z nich nie była zainteresowana. Pewnego razu usłyszałem, że irlandzki rzeźbiarz, Patrick O'Reilly, szuka asystenta. Nie zastanawiając się zbyt długo, zadzwoniłem, umówiłem się na rozmowę i zostałem przyjęty do pracy. Chyba się sprawdzam, bo pracuję już ok. 2,5 roku.



M.A.: Jeśli mówimy o przeszłości, to cofnijmy się jeszcze głębiej. Jak to się stało, że skończyliście ASP?



B.O.: Bo na te studia najłatwiej było się dostać (śmiech).



M.A.: Nie mów, że na tak bardzo oblegany kierunek, na tak sławnej uczelni dostaje się łatwo. W każdym razie mnie bardziej interesuje fakt, kiedy zdecydowaliście się iść właśnie tą drogą?



Paulina Ogarek: Pochodzimy z tego samego miasta. Razem chodziliśmy już do liceum plastycznego. W szkole średniej każde z nas marzyło o wydziale aktorskim na Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie. Niestety, to się nie udało, więc skupiliśmy się na ASP. W sumie to był bardziej pomysł Bartka. On pierwszy zaczął o tym mówić. Co prawda początkowo myślał o malarstwie. Dopiero z czasem uzmysłowił sobie, że rzeźba jest mu znacznie bliższa. Ja w sumie też zawsze najcieplej spoglądałam właśnie w tę stronę. Pozostało więc złożyć dokumenty, co zrobiliśmy wspólnie.



M.A.: Co możecie powiedzieć o samym studiowaniu? Czy rzeźba na krakowskim ASP to ciekawy kierunek?



B.O.: Bardzo ciekawy. Nie będę się tu rozczulał na temat samych zajęć, a po prostu powiem, że zarówno Paulina, jak i ja kochaliśmy te studia przez to, że robiliśmy, to co naprawdę nas interesowało. Wtedy nie traktujesz tego w zakresie koniecznego obowiązku, a przede wszystkim przyjemności, która w jakiś sposób łączy się z tym obowiązkiem. Wtedy się nie męczysz, nie nudzisz – to jest bardzo ważne.



P.O.: Oczywiście, jak to na każdych studiach, zdarzały się przedmioty ciekawsze i mniej ciekawe – to jest chyba naturalne. Trudno przyjmować wszystko bez jakiejkolwiek krytyki, jednak całokształt był naprawdę ciekawy. Pomimo, że obiektywnie trzeba stwierdzić, iż studia same w sobie do najprostszych nie należą. Przede wszystkim są bardzo czasochłonne. Rano o 9 przychodziliśmy do pracowni. Tam spędzaliśmy czas do mniej więcej 13.30 – 14.00. Potem jeszcze zajęcia teoretyczne – historia sztuki, filozofia i tego typu rzeczy. A następnie rysunek, do godziny 20. Po tym wszystkim powrót do akademika. Tam godzina odpoczynku i znowu powrót do tych samych tematów. Tak więc nie było nawet czasu na łapanie dystansu.



M.A.: Wyjazd do Irlandii oznaczał rozstanie na jakiś czas?



B.O.: Niestety tak. Jak już mówiłem wcześniej, Paulina miała przed sobą jeszcze rok studiów. Ja zdecydowałem się na wyjazd jeszcze przed obroną pracy magisterskiej. Wyjechałem zaledwie 10 dni po tym wydarzeniu. Wyjechałem, a moja żona została w Polsce.



M.A.: Właśnie. Wyjazd oznaczał rozłąkę z najważniejszym człowiekiem na świecie, kimś, kto jest naturalną częścią Ciebie i nagle, z dnia na dzień go braknie. To przezywa wiele tysięcy małżeństw, jednak nie skupiajmy się na masach. Skupmy się na Was – jak to przeżyliście?



P.O.: Nie był to łatwy okres w naszym życiu. Dotychczas byliśmy niemal nierozłączni, a tu raptem pustka, niby 3 tysiące kilometrów, ale te sprawiają, że podczas bezsennych nocy myślisz, że to całe lata świetlne. Niby 2,5 godziny samolotem, ale gdzie jest ten samolot, w chwilach najgorszej samotności wydaje się nie być wyjściem. Wyobraź sobie, że musisz uczyć się na nowo sam spać, sam jeść, sam myśleć, oddychać... Czasem dochodzi do takich sytuacji, że nie masz ochoty na robienie żadnego z powyższych. Tęsknota zagłusza wszystko, nawet formę zwyczajnego kontaktu. Myśmy byli oddzielnie przez rok i to najdłuższy rok w życiu każdego z nas. Widzieliśmy się zaledwie 3 razy. Oczywiście pozostawały telefony, te jednak nie potrafią w żaden sposób zastąpić fizycznej obecności. Wiesz, to ciekawe, ale w chwilach największych kryzysów i tęsknot najgorzej nam się rozmawiało przez telefon. Zdarzało się, że oboje wymienialiśmy jedynie zdawkowe uwagi i kończyliśmy rozmowę po kilku minutach. A tak naprawdę każde z nas rozpaczliwie pragnęło tego kontaktu. To były bardzo ciężkie chwile. W chwilach totalnej samotności do głowy przychodzą różne, często nawet złe myśli. Koniec końców przetrwaliśmy i to jest najważniejsze. Człowiek nie stara się pamiętać tego, co przykre. Kochamy się i to jest priorytet. Tamten okres wskazał nam, że to co czujemy, jest prawdziwe.



B.O.: Paulina ma rację. Po rozpoczęciu pracy u Patricka, zamieszkałem blisko pracowni. Wtedy byłem w mieszkaniu sam jak palec. Wyobraź sobie jak bardzo wtedy zdjęcia kojarzą się z konkretnymi chwilami, jak bardzo każdy utwór, którego słuchasz, przypomina Ci jakieś sytuacje. Kiedy się to nawarstwia, może być naprawdę ciężko. Tęsknisz za kimś do tego stopnia, że w każdym najmniejszym szczególe z szarej codzienności widzisz właśnie tę osobę. Następnie zauważasz, że coraz gorzej idzie Ci rozmowa przez telefon. Ja czułem, że Paulina przestaje mnie słuchać, ona, że ja przestaję ją rozumieć. Odległość nie służy związkom na dłuższą metę. To trwało rok – jeden z najgorszych okresów w moim życiu.



M.A.: Jak więc było po przyjeździe Pauliny do Dublina?



B.O.: Było sporo obaw, nie ukrywaliśmy tego. Zarówno moja żona, lądując w Dublinie, jak i ja, czekając na nią na przylotach, zastanawialiśmy się, jakie będą najbliższe godziny. Co przyniesie kilka najbliższych chwil? Czy jesteśmy sobie wciąż tak bardzo bliscy? Czy ten rok we dwoje nie zmienił nas zbyt mocno, nie oddalił? Z drugiej strony wiedzieliśmy, że jesteśmy dla siebie jedyni, kochamy się, jesteśmy małżeństwem już od kilku lat. Daliśmy sobie szansę. Stopniowo się zbliżaliśmy i udało się. Znowu staliśmy się tą samą parą kochających się Ogarków (śmiech). Teraz jesteśmy pewni, że więcej nie chcemy żadnych rozłąk.



M.A.: To bardzo budujące. Przejdźmy w tej chwili do rzeźbienia. Bartku, pracujesz u Patricka, ale jednocześnie sam też rzeźbisz swoje rzeczy. Jak to rozdzielasz? Kiedy jest czas na prace zawodową, a kiedy na realizowanie własnych projektów?



B.O.: Z tym nie ma większego problemu, ponieważ u Patricka mam wyznaczone godziny pracy, które składają się na mój etat. Reszta to czas wolny. Mogę zawsze zostawać po pracy i zajmować się wtedy tylko własną twórczością. To jest bardzo wygodny układ.



M.A.: A jak bardzo różni się Twoja twórczość od twórczości pracodawcy czy są jakieś punkty wspólne?



B.O.: Moim zdaniem to całkiem inna tematyka, chociaż ja nie potrafię spojrzeć na to obiektywnie – przecież uczestniczę w powstawaniu jednego i drugiego. Oczywiście, nie da się uniknąć jakiś wpływów – w końcu od dwóch lat wspólnie pracujemy, dużo rozmawiamy, więc w jakiś sposób się też przenikamy. Staram się jednak skutecznie jedno od drugiego oddzielać. Dość znacznym ułatwieniem jest tematyka – Patrick nie rzeźbi Aniołów. Poza tym inaczej podchodzę do rzeźby własnej, a inaczej do rzeźby pracodawcy. Kiedy wykonuję jego zlecenie, jestem bardziej techniczny. Po prostu, mam określone wytyczne, która realizuję. Kiedy natomiast pracuję nad czymś własnym, wkładam w to całego siebie – żyję tym tematem od chwili idei do samego końca jej realizacji. Często jest to dość trudne, bo jestem dość skrupulatny i krytyczny jednocześnie, więc uzyskanie zadowalającego efektu czasem trwa dość długo.



M.A.: Właśnie Anioły – naczelna tematyka rzeźb Bartosza Ogarka. Skąd pomysł akurat na ten motyw?



B.O.: Zainteresowanie Aniołami towarzyszy mi od najmłodszych lat. One były blisko mnie od kiedy pamiętam. Zaczęło się to od dość powszechnie znanego obrazka, który wisiał nad moim łóżkiem. Przedstawiał aniołka pilnującego grupki dzieci. Ten Anioł, który ochrania był więc we mnie od zawsze. Nie mogę w związku z tym powiedzieć, że pewnego razu usiadłem, zastanowiłem się i stwierdziłem: będę rzeźbił Anioły, bo są ciekawe. To było bardzo naturalne i prawdziwe jednocześnie.



M.A.: Rozumiem, ale powiedz skąd ta fascynacja? Co Anioł ma w sobie, że przysłania Ci świat?



B.O.: Nie wiem. Zawsze wierzyłem, że Anioły są, że się nami opiekują. To bardzo pomaga. Przez swoje rzeźby staram się wniknąć nieco głębiej, niż tylko przedstawić istnienie Anioła. Tu nie chodzi tylko o postać, ja staram się w jakiś sposób je zrozumieć, ukazać ich byt. Oczywiście przedstawiam je na wiele sposobów – ciągłe rzeźbienie jednej postaci byłoby bezsensowne. Są więc wysłannicy, są postacie symbolizujące radość , szczęście, tęsknotę, są personifikacje sił natury.



M.A.: A jakie Anioły najbardziej lubisz rzeźbić?



B.O.: Najbardziej lubię rzeźbić mojego.



M.A.: Jaki jest Twój prywatny Anioł?



B.O.: Dokładny wizerunek mojego Anioła jeszcze nie powstał. Sądzę, że jak już do tego dojdę, to będzie to ostatnia z moich rzeźb. Obecnie mogę opisać jedynie Jego cechy. Bądź pewien, że jest to dość silna i bardzo cierpliwa istota. Zawsze troskliwie się mną zajmuje i wiernie przy mnie trwa, co momentami mnie zadziwia, ponieważ kilka razy zasłużyłem na to, żeby mnie zwyczajnie zostawił. A On jest, czuje to bardzo często i t jest bardzo dobry rodzaj uczucia, bardzo dobra obecność. To jest najważniejsze. Nie myśl jednak, że to rodzaj obsesji – absolutnie nie, to jest po prostu rodzaj mistycznej pomocy, która bywa odczuwalna w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Ja nie chodzę przecież po ulicach i nie wypatruję postaci ze skrzydłami. Tu nie tyle chodzi o postać, a raczej o pewną niezaprzeczalną siłę, której staram się nadać cielesną powłokę. Oczywiście tu dominującym wzorem jest kształt człowieka ze skrzydłami. Ten wizerunek jest w nas tak głęboko, że trudno byłoby sobie wręcz wyobrazić inny wymiar Anioła. Inną kwestią jest już fakt detali, jakie tym postaciom towarzyszą. Dzięki temu nawet w tak utartym motywie można się dość swobodnie poruszać.



M.A.: Jak najbardziej, jednak Twoje Anioły mają kilka punktów wspólnych. Jednym z nich i najbardziej charakterystycznym jest ich płeć, którą z góry i świadomie im nadajesz. Twoje Anioły są kobietami, inaczej mówiąc Anielicami. Dlaczego?



B.O.: To proste, kobieta jest najpiękniejszym ze wszystkich boskich stworzeń. Stwórca nie powołał do życia już niczego doskonalszego. Moje Anioły mają nieść w sobie piękno, bez względu na to, w jaki sposób ono się w nich realizuje. W związku z tym mają płeć żeńską. Co prawda są różne szkoły na ten temat. Niektórzy twierdzą, że istoty te są hermafrodytami, inni uważają wręcz, że zwyczajnie nie mają płci. Tak naprawdę to nikt tego przecież nie wie. Również przecież nie wiadomo do końca czy Anioł posiada skrzydła – angelolodzy do dziś tego nie ustalili. Przedstawia się je ze skrzydłami głównie dlatego, że to od wielu wieków symbolizuje wysłanników, jednak czy w rzeczywistości je mają, również nikt tego nie wie. To daje ogromną wolność interpretacyjną, dlatego też moje Anioły to kobiety. A skrzydła? Te tylko potwierdzają ową doskonałość.



M.A.: A czy zdarzają się pośród nich jednostki upadłe?



B.O.: Nie, wątek lucyferyczny absolutnie mnie nie interesuje.



M.A.: Kilka miesięcy temu rozmawiałem z Andrzejem Dziubkiem z De Press. Stwierdził w pewnej chwili, że wyrazistość jego sztuki wynika głębokiej wiary. Czy z Tobą jest tak samo? Czy fakt, że jesteś człowiekiem wierzącym pomaga Ci rzeźbić Anioły?



B.O.: Poniekąd tak. Zauważ, że jedno z drugim w jakimś stopniu się łączy. Nie mówię tu, że oczekuję czegoś w rodzaju iluminacji, jednak wiara pozwala to jakby lepiej skonkretyzować. W żadnym wypadku nie narzuca ram – zwyczajnie pomaga zrozumieć niektóre rzeczy.



M.A.: Pozostańmy przy kreowaniu wizerunków, przetransmitujmy to jednak w nieco inna stronę. Paulina, skończyłaś wydział rzeźby na ASP, a zajmujesz się obecnie stylizacją. Pomimo, że jedno z drugim ma sporo wspólnego, to w sumie jest to nieco troszkę inny kierunek realizacji. Skąd taki pomysł?



P.O.: Tego typu rzeczy interesowały mnie od zawsze. Nie było lalki, której w dzieciństwie nie „poprawiłabym” fryzury. Okazało się, że siedzi to we mnie dość głęboko, bardzo prawdopodobne, że wręcz nieprzemijalnie. Wiesz, wiele osób nie zdaje sobie z tego sprawy, że stylizacja to również sztuka. Do tego sztuka żywa, chodząca po ulicach, bywająca w restauracjach, na zakupach. Spróbuj sobie wyobrazić osobę, która ufa Ci do tego stopnia, że postępuje wedle Twoich sugestii. To ja mówię moim klientkom, jakie powinny mieć fryzury, jakie kolory na twarzy i w jakich ubraniach wyglądają najlepiej. Często mi się zdarza, że moi klienci przychodzą i nie mówią nic od siebie, po prostu zdają się na mnie i proszą, żeby było jak najlepiej. Nie wyobrażasz sobie jak potem takie osoby potrafią się cieszyć. To niesamowite, kiedy masz w sobie moc sprawczą ku temu, żeby koś bardziej polubił swój wygląd. To wszystko oparte jest na szczerych emocjach.



M.A.: Czyli miałem rację twierdząc, że ma to sporo wspólnego z rzeźbieniem?



P.O.: Moim zdaniem stylizacja to nic innego, jak rzeźbienie. Rzeźbienie żywych ludzi. Co prawda używa się totalnie innych narzędzi, ale założenie jest to samo – masz, że się wyrażę fachowo, coś w rodzaju surowego materiału i go obrabiasz.



M.A.: Z tego, co mówisz, można wywnioskować, że stylizacja to też uwydatnianie pewnych cech i chowanie innych?



P.O.: Oczywiście. Wszystko, co mam, to właśnie cechy charakterystyczne danej osoby. To właśnie na tej podstawie stwarzam wizerunek. Nie jestem chirurgiem plastycznym, żeby tworzyć coś całkowicie nowego. Ja bazuję na tym, co już jest i to staram się wykorzystać w jak najlepszy sposób. Każdy człowiek ma w sobie ogrom piękna, które często nie jest odkryte. Okazuje się, że wystarczy tylko kilka prostych zabiegów, aby to wszystko uwydatnić. Kwestia tylko w odpowiednim dostrzeżeniu tych walorów. Nie ma osoby, z której nie da się czegoś wyciągnąć. Dobra stylizacja często pozwala danej osobie uwierzyć w siebie i o to chodzi. W związku z tym wydaje mi się, że chirurgia plastyczna powinna być już tylko ostatecznością.



M.A.: Na pełną stylizację składa się kilka zabiegów – makijaż, fryzura, ubiór, dobór kolorów. Którą z tych rzeczy lubisz najbardziej?



P.O.: Nie wartościuję, ponieważ najbardziej lubię efekt finalny. Kiedy wszystko ze sobą współgra, mój klient się cieszy, ja również się cieszę.



M.A.: Prowadzisz własną działalność – studio stylizacji, w związku z tym można na tym przykładzie uważać, że ludzie potrzebują tego typu zabiegów. Wcześniej kojarzyło mi się to głównie z high lif'em. Czy codzienność też tego wymaga?



P.O.: Każdy powinien wyglądać jak najlepiej. Niestety, ludzie wciąż nie mają zbyt wiele czasu, aby zająć się sobą. Zdarzają mi się klienci, którzy z góry mówią: zapłacę Ci tyle i tyle, a Ty zrób ze mną po prostu porządek. To smutne, że żyjemy w takich czasach, w których dbałość o własny wygląd wiąże się z formą jakiegoś luksusu. Najgorsze też, że często nie chodzi tu o pieniądze – moich klientów stać na takie rzeczy. Tu bardziej chodzi o charakterystyczne dla naszych czasów zabieganie i brak czasu na cokolwiek.



M.A.: A czy znajdujesz w tym wszystkim jeszcze czas na rzeźbienie?



P.O.: Jak najbardziej. Przecież rzeźba jest czymś niesamowitym, staram się więc z niej nie rezygnować. Co więcej, nawet sobie nie wyobrażasz jak w tym wszystkim inspirujący są właśnie ludzie. Stylizacja dostarcza mi masę nowych pomysłów, które mogę wykorzystać na materiale martwym.



M.A.: A czym się obecnie częściej zajmujesz?



P.O.: Zdecydowanie więcej czasu zajmuje rzeźbienie w materiale martwym. W tym przypadku tworzę od podstaw, muszę to wymyślić i nikt mi nie pomaga. W przypadku stylizacji ogromną podpowiedzą jest sam klient. On już jest, wygląda, ja natomiast muszę poprowadzić ten wygląd w odpowiednią stronę. Mam też jakieś ramy – nie mogę przecież zrobić czegoś, co danej osobie nijak nie pasuje. Mimo to, człowiek jest sam w sobie pomocą, doskonałą podpowiedzią.



M.A.: Czy czujecie się artystami?



B.O.: Nie, nie czuję się artystą, Paulina ma zresztą to samo. Bardziej nazwiemy to szczęściem do swobodnej możliwości spełniania swoich marzeń, które jeszcze pozwalają nam się w pełni utrzymać. Artystą powinni Cię nazywać ludzie, a nie Ty sam. Ci wszyscy, którzy przesiadują w knajpach i tłumaczą wszystkim, jakimi to są wielkimi artystami, są najzwyczajniej żałośni. Artysta niemal nie opuszcza swojej pracowni i często ma kłopot z dokładnym domyciem rąk z materiału, którego właśnie używał – to jest istota osobowości twórczej. Oczywiście, na swoich dyplomach mamy napisane, że jesteśmy artystami rzeźbiarzami, ja jednak wolę się określać tylko drugim członem tego tytułu. Jestem rzeźbiarzem, a to, czy jestem artystą, niech ocenią inni. Rzeźbiarstwo to mój wyuczony fach i nie ma co nadbudowywać na tym jakiś sensów naddanych. Profesorowie zawsze nam powtarzali, że podstawowymi naszymi narzędziami są oczy i ręce i o nie powinniśmy dbać. Ja, wykonując swoją pracę, muszę być spawaczem, ślusarzem, stolarzem... Dopiero efekt finalny w jakiś sposób nawiązuje do sztuki.



Dziękuję za rozmowę!!!



Adres strony studia stylizacji Pauliny Ogarek: www.ajka-style.com

Fotografie Karolina Humieńczuk-Budzyń, www.carolla-photo.com

dodany przez: marg (4.43)



Ocena artykułu: 4.72 
Liczba ocen: 9
Odsłon: 4412
więcej w kategorii: Rozrywka

Tagi opisujace artykuł:


Komentarze (0)
Nie dodano jeszcze żadnych komentarzy.


Zaloguj się aby dodać komentarz. Zarejestruj się jeżeli nie posiadasz jeszcze konta.
Kategorie
   

Znajdź Artykuły:

  (wpisz dowolne słowa kluczowe)


Ostatnia Aktywność


Artykuły: Ostatnio Dodane

Najpopularniejsze Tagi