Polecane
Kategoria: Podróże
Dżdżik Artur i przyjaciele w krainie pasterzy - mongolski dzienniczek ;)

Część pierwsza moich dywagacji na temat podróży do niezwykłego kraju w Azji centralnej. Na początek jak dotarłem do mongolskiej stolicy ;)

Dublin

Zaczęło się interesująco... Basia podrzuciła mnie na samolot z Dublina do Krakowa. Odprawiłem się w doskonałym nastroju podekscytowany zbliżającą się wyprawą, na którą czekałem od dobrych kilku miesięcy. Zasiadłem z książką w samolocie... i tu zaczyna się przygoda - wcześniej niż mógłbym się spodziewać.
Tuż przed startem, gdy stewardesy gotowe już były przeprowadzić instruktaż bezpieczeństwa pilot poinformował o właśnie odkrytej usterce i prawdopodobnym półgodzinnym opóźnieniu. Ha! Niby nic nowego, ale przez głowę przebiegła mi myśl, że to zapowiedź ciekawej przygody. Po dwóch i pół godziny(!) pilot poinformował nas, iż usterka jest niemożliwa do usunięcia i musimy wrócić do terminala i zaczekać na inny samolot, który - bagatela - leci właśnie do Dublina. Doskonale - pomyślałem - jest więc cień szansy, że dotrę do Polski jeszcze tego samego dnia. Optymizm i pozytywne podejście do przytrafiających nam się zdarzeń, są bowiem moim zdaniem kluczem do powodzenia wyprawy, a może nawet - tu pokuszę się o daleko wysunięte wnioski - zadowolenia z życia. Kto wie, może nawet mam rację?
Ostatecznie wystartowaliśmy z ponad pięciogodzinnym opóźnieniem. Ale jednak! W tym miejscu chciałbym przesłać pozdrowienia narodowemu irlandzkiemu przewoźnikowi Aerlingus, gdyż był to kolejny raz, kiedy samolot psuł się tuż przed startem, ale jednak jakoś zawsze docieram na miejsce tego samego dnia. Thank you so much!
Takich przygód spodziewałem się raczej w Azji! Ba! Miałem nawet na to nadzieję. Wiem, to może niezbyt dojrzałe podejście, ale spójrzmy na to inaczej. Wyobraźmy sobie, że lecimy na upragnione wakacje. Mamy wszystko zaplanowane. Odpoczywamy zgodnie z planem, zwiedzamy zgodnie z planem i wracamy zgodnie z planem. Jakie mamy po tym wrażenia? Zgodnie... , a tu proszę! Czyż różnorodność nie jest czymś co czyni nasz świat ciekawym? Czyż nie wybieramy się w odległe miejsca by doświadczyć czegoś nowego? I tak jeszcze podchwytliwie zapytam: kto z nas nie lubi niespodzianek?

Kraków

Dotarłem więc do mojego ukochanego Krakowa. Mieszkam obecnie, co prawda daleko od niego i nosi mnie po świecie, jednak co by nie mówić wracam tu zawsze ze wzruszeniem. Każde lądowanie w Balicach jest dla mnie przeżyciem. Raz po raz urzeka mnie moment, gdy wychodzę z samolotu i napawam się zapachem Małopolski. Ten zapach z resztą to pierwsza rzecz na jaką zwracam uwagę, gdziekolwiek lecę. Każde miasto pachnie inaczej, ale Kraków najpiękniej!
Kilka krótkich dni poświęcam na spotkania z rodziną i przyjaciółmi. Wszyscy są ciekawi dlaczego wybieram się akurat do Mongolii i co tam jest takiego, że warto lecieć aż na miesiąc? Warto, ale nie będę w tym miejscu uprzedzał faktów. To wspaniałe chwile, móc ich widzieć ponownie. Wszystkim po trosze udziela się mój entuzjazm. Część czasu poświęcam na skompletowanie ekwipunku i wizytę w Supertrampie. Biurze, które jest organizatorem i specjalizuje się w tego typu wyprawach. Dowiaduję się, że jest to ich pierwsza wyprawa do Mongolii, lecz będziemy mieć doświadczonego i dobrze znającego lokalne warunki, język i kulturę przewodnika. Doskonale! Już się nie mogę doczekać. Aaa... jeszcze tylko skosić mamie działkę pod Krakowem. Ta robota czekała na mnie już długo, ha ha. Lubię to robić i wracać na ziemię, która należy do rodziny od pokoleń. Może kiedyś, jak się już najeżdżę po świecie to zapuszczę tam korzenie. Teraz jestem jeszcze jak ziarno, które wiatr nosi to tu to tam. Na ten moment Mongolia.

Warszawa

6 czerwca około 2 nad ranem wyjazd do Warszawy. Z resztą grupy i przewodnikiem spotkam się na lotnisku Okęcie, skąd odlecimy do Moskwy. Dzięki uprzejmości pana Adama - znajomego mamy - mam okazję poprowadzić samochód do stolicy i zobaczyć po drodze tak dawno nie widziany, przepiękny wschód słońca na polskich równinach. Ech... aż się łezka w oku kręci.
Warszawa-Okęcie. Spotkaliśmy się z przewodnikiem Maćkiem - zwanym później przez mongolskich kierowców Maćka - oraz resztą naszej dziesięcioosobowej grupy "w przejściu z buraczkowymi siedzeniami" (!) pomiędzy terminalami. To nasz punkt orientacyjny podany przez biuro Supertramp. Lekko podchwytliwy dla męskich członków wyprawy, bo my jak wiadomo rozróżniamy kolory: biały, czerwony, niebieski itp. ... i buraczkowy barszcz. Większość z nas jednak miała już podobne wyprawy za sobą lub co najmniej jak ja pewne przygotowanie skautowe, więc... udało się uff!
Poznaliśmy się więc. Z taką pewną nieśmiałością... ale łaczył nas cel i żądza przygód, a jak wiadomo z żądzą nie wygrasz. Maciek wyjawił nam plan dotarcia do Ułan-bator - a droga początkowo wiodła do niego kręta. Tu muszę przyznać Maciek zachował się niczym rasowy reżyser kina akcji - Spilberg, powiedziałbym nawet - stopniując nam napięcie, podając marszrutę jedynie na każdą najbliższą dobę. Gwoli wyjaśnienia powiem, że podany przez biuro plan naszego 26-dniowego pobytu w Mongolii był jedynie zarysem i uległ odwróceniu już na lotnisku w Warszawie. To co mieliśmy zobaczyć na początku znalazło się na końcu, a to co na końcu... Wiadomo. I kto powie, że tak nie jest ciekawiej?
Plan dotarcia do mongolskiej stolicy wyglądał następująco. Warszawa - Moskwa (2.15h). Moskwa - Pekin (7.25h). Pekin - Ułan-bator (2.30h). Pierwszy lot z Warszawy o godz. 11.00 sławnymi liniami Aeroflot. To by było na tyle o planach, ponieważ o godz. 10.30 tegoż pięknego dnia przestały być aktualne. вот сюрприз! Chyba nikt z Was nie przypuszczał, że polecimy z planem?
Odprawiając się na lot do Moskwy dostaliśmy informację, że nasz lot z Moskwy do Pekinu został odwołany, zaś Aeroflot - obsługujący obie te linie - próbuje nam zorganizować inne połączenia do Ułanbator, gdyż w tej sytuacji nie ma możliwości byśmy zdążyli na samolot mongolskich linii MIAT z Pekinu do Ułan-bator. W międzyczasie tego zamieszania zakończyła się odpawa na samolot do Moskwy i poleciał... bez nas. Ba!
Niezawodny (!) Aeroflot znalazł nam miejsca w samolocie z Moskwy do Ułan-bator na godz. 21.00 czasu moskiewskiego. Skracało to znacząco nasz czas podróży, choć część z nas liczyła na chińską pieczątkę w paszporcie. Może następnym razem. Jeszcze coś a propoś czasu. Czyż to nie zadziwiające, żę opóźnienie skraca czas podróży? Życie nie przestaje mnie zadziwiać!
Wracając do przelotów. Rosyjskie linie przebukowały nas na lot o 12.30 do Moskwy. Hura!!!
Humory dopisują. Powtarzamy sobie, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W grupie są sami optymiści, jak ja. Dwadzieścia minut później dociera do nas informacja, że nasz samolot zepsuł się i nie wyleciał w ogóle z Moskwy, więc lot z Warszawy też jest odwołany. Ktoś jeszcze zdziwiony? Odpowiadamy churem: Nie! Póki co Aeroflot nie ma pomysłu co z nami zrobić.
Jesteśmy już odprawieni, bez plecaków i czekamy w hali przed bramkami. Siedzimy, czytamy książki, gadamy, poznajemy się, leżymy, jemy chipsy, ktoś rozłożył karimatę, ktoś prosi żeby nie chrapać... itp. Generalnie koczujemy. Wszak wybieramy się do krainy nomadów. Czemu więc nie zacząć w Warszawie, Miejsce dobre jak każde inne, a i wykładzina mięciutka w nowym terminalu. Luksusy.
14.30 zbliża się pani z Aeroflotu. Jakieś wieści? Za parę minut bedą obiecane kanapki i napoje. Bomba! A lot? Pani nie wie. Leżymy więc dalej. Tym razem wsuwając kanapki. Bawimy się świetnie. 15.00 Aeroflot przesyła wieści. Polecimy samolotem LOT-u o 16.05. Wierzymy, że polecimy. Jest jedno małe ale. W Moskwie będziemy mieć tylko 35 minut na transfer do samolotu do Ułan-Bator. Powinniśmy się więc liczyć z tym, iż nasze bagaże nie dotrą razem z nami, ale dzień lub dwa później. Ha! To ci dopiero bajka!
Wylatujemy ostatecznie o 17.00 z Warszawy. Już sami nie wiemy co dalej. Z tym opóźnieniem nie ma siły byśmy dotarli do Moskwy na czas. Chyba czeka nas noc w w rosyjskiej stolicy lub raczej na lotnisku Szeremietiewo bo nie mamy rosyjskich wiz, ale nie przejmujemy się. Humory dalej dopisują. Osiągnęliśmy chyba jakiś wyższy stopień obojętności pasażerskiej. Coś jak czarny pas w karate. Nie ma co marudzić. W końcu lecimy w dobrym kierunku.

Moskwa

Moskwa-Szeremietiewo. Totalne zaskoczenie. Przy wyjściu z samolotu w rękawie stoi stewardesa z Aerofłotu i krzyczy: улан-батаар! выстро! выстро! Biegniemy więc szaleńczo za panią przez halę z bramkami. Przed kolejną z nich stewardesa krzyczy: сюда! выстро! выстро! Stojące tam dwie kolejne sewardesy nie chcą nawet widzieć naszych paszportów, w przelocie machamy tylko kartami pokładowym. Szaleństwo, ale śmiejemy od ucha do ucha. Biegniemy schodami w dół na płytę lotniska, gdzie czeka na nas autobus. Gdy tylko zamykają się za nami drzwi, spod podłogi wydobywa się przeraźliwy ryk silnika. Stary rosyjski pojazd rozpędza się z mozołem, lecz coraz szybciej i szybciej. Choć nie słyszymy własnych myśli, z niedowierzaniem spoglądamy na mijane samoloty. Sceny niczym z Jamesa Bonda. Tempo akcji zawrotne. Pędzimy po płycie lotniska do czekającego na nas naszego, który wydaje się stać gdzieś na końcu świata. Jedziemy i jedziemy, aż tu nagle ktoś krzyczy - Patrzcie na lewo!-patrzymy. Teraz to dopiero jesteśmy zaskoczeni. Czyjaś szczęka obija się o podłogę, ale w tym hałasie i tak nikt nie słyszy. Właśnie mijają nas nasze bagaże. Chyba niecałe 5 minut po wylądowaniu. Niewiarygodne. Pragnę tu oddać szacunek rosyjskiej obsłudze naziemnej lotniska Szeremietiewo.
Wszyscy byliśmy pod szczerym wrażeniem rosyjskiej sprawności i organizacji. Zupełnie nie spodziewanej po nagłych zwrotach akcji w Warszawie. Prawdę mówiąc pierwszą rzeczą jaką mieliśmy zamiar zrobić w mongolskiej stolicy to zakupy szczoteczek do zębów, majtek i dezodorantów, a tu proszę! Złego słowa już na Aeroflot nie powiem. Przyrzekam. Naprawdę.
Wracamy do akcji. Pędzimy po płycie lotniska... a na końcu rzędu samolotów stoi nasz. Wow! Srebrzysta maszyna błyszczy pod rosyjskim niebem...Tupolew 154. Takimi maszynami w Europie lata jeszcze tylko polski premier i prezydent - wszystkie inne Tu-154 mają zakaz wstępu do europejskiej przestrzeni powietrznej (!) - niebywały zaszczyt i przeżycie. Możecie się śmiać, ale niecierpliwie czekałem na ten moment.
Gdy wspinamy się po schodkach - drzwi są w środku kadłuba - obsługa naziemna kończy ładować nasze bagaże. Niebywałe. Jak w szwajcarskim zegarku. Przekraczam próg samolotu i uderza mnie panujący w środku zaduch i gorąc. Jest chyba ze 30st C. Słychać płaczące dzieci. Stewardesa po sprawdzeniu mojej karty pokładowej odchyla zasłonkę i wskazuje miejsce. Moim oczom ukazuje się zatłoczone wnętrze samolotu. Przedzieram się przez leżące w przejściu bagaże - nie do pomyślenia na europejskich trasach - i obijam się o wystające kolana pasażerów. Wnętrze samolotu robi wrażenie jakby było z lat 70-tych lub początku 80-tych i zapewne tak jest. Pasażerowie głównie Mongołowie. Słyszę też rosyjski i dostrzegam kilkunastu europejskich turystów. Sądząc po spojrzeniach kilku osób, gdyby mogli zabiliby nas wzrokiem. Prawdę mówiąc wcale im się nie dziwię. Czekają na nas od godziny w samolocie bez klimatyzacji, czy nawet choćby nawiewu, gdyż silniki są wciąż wyłączone.- Zapewne oszczędność paliwa. Wysokie ceny ropy nie dotyczą tylko europejskich przewoźników.- Ja na ich miejscu miałbym pewnie podobne myśli.
Zostajemy rozrzuceni po całym samolocie, ponieważ dostaliśmy pewnie ostatnie dostępne miejsca. Mnie trafia się miejsce przy przejściu. I dobrze - myślę - będzie gdzie nogi wyciągnąć, bo z trudem mieszczą się pomiędzy fotelami. Siadam obok wielkiego spoconego europejczyka czytającego wielką gazetę. Frankfurter Allgemeine Zeitung - acha Niemiec. Nie znam niemieckiego więc mówię - Hi! How are you? Facet obrzuca mnie spojrzeniem jakbym zabił mu matkę i wracając do swej gazety dalej oblewa się potem. Niezrażony próbuję z drugiej strony. Z większą już nieśmiałością rzucam moje - Hi! - do siedzącej po drugiej stronie przejścia kobiety. Odwzajemnia mi uśmiech - uff poszło lepiej - i płynnym angielskim usprawiedliwia się, że będzie trzymać nogi w przejściu bo jest za ciasno. Odpowiadam, że nie szkodzi i zaraz zrobię to samo. Świetnie myślę - będzie z kim pogadać. Przed nami sześciogodzinny lot.
Kobieta okazała się być przemiłą Francuzką. Leciała do Mongolii już trzeci raz, do męża, który jest inżynierem na jednej z zagranicznych inwestycji w tym azjatyckim kraju. Zdążyła już odwiedzić wiele ciekawych miejsc, o których mi z pasją opowiadała i zachęcała do zobaczenia. Kiedy dowiedziała się, że jestem z Polski stwierdziła, że koniecznie muszę odwiedzić pewne miejsce w Mongolii, gdzie pewien Polak odtworzył unikalną hodowlę koni Przewalskiego. Sama była zachwycona tym miejscem i uważała, iż nie można go przegapić. Niestety nie było go w naszym planie i choć ten zmieniał się, nie zdołał ewoluować w tężę stronę. Szkoda.
Startujemy. Wycie trzech silników na ogonie naszego Tupolewa zagłusza wszystko. Nie jestem zapewne jedyną osobą na pokładzie, która do tej chwili podchodzi z pewnego rodzaju - powiedzmy -... ekscytacją. Opinie wobec tego modelu samolotu, są generalnie - tu pokuszę się o pewien eufemizm - nieprzychylne. Jeśli dodać do tego zauważalny gołym okiem wiek owego statku powietrznego, to nie zdziwi nikogo zaobserwowany przeze mnie fakt, iż wielu pasażerów kurczowo ściska poręcze foteli, kiedy nasz Tu-154 mknie po pasie startowym. A co mi tam! Ścisnę i ja. Nie boję się latania, ale licho nie śpi. Co się będę wyłamywał.
Drugą wolną ręką wachluję się instrukcją do ewakuacji. Teraz i mnie gorąc daje się we znaki, poza tym i tak wolę do niej nie zaglądać. Choć silniki pracują pełną parą to wciąż nie czuć nawiewu. Jeśli tak będzie przez cały lot to pięknie. Masz Artku czego chciałeś. Dość ambiwalentne mam uczucia wobec spoczywających na moich kolanach aeroflotowego kocyka i poduszki. Póki co wywołują dodatkowe krople potu, ale z drugiej strony skoro są, znaczy że później będzie chłodno. Mam nadzieję, zobaczymy. Na razie zostają na kolanach bo i tak nie ma ich gdzie odłożyć. Pod nogami mam mój plecak podręczny, gdyż luk bagażowy nad siedzeniami i tak ledwo się zamknął miażdżąc niemiłosiernie wielkiego pluszowego misia mongolskich dzieciaków siedzących dwa rzędy za mną. Wkraczamy do Azji. Jest fajnie.
Sześciogodzinny lot upłynął nadzwyczaj szybko, tym bardziej że udało mi się trochę zdrzemnąć. Tu przydał się ów kocyk i poduszka, a zwłaszcza dostarczone później klapki na oczy. Chciałbym tu znów pochwalić Aeroflot. O ile sam samolot przyprawiał niektórych pasażerów o dreszcze to rekompensowała to doskonała obsługa i niezłe jak na warunki lotnicze jedzenie.

Lądowanie

Około siódmej rano czasu lokalnego lądujemy w Ułan-Bator. Wrażenie niesamowite. Miasto na pustkowiu otoczone jurtowiskami. Już z powietrza widać że to inny od znanego nam świata. Czuję rosnącą ekscytację. Mongolia. To już dziś! Za chwilę! Jeszcze tylko lądowanie.
Tu kolejna niespodzianka. Koło pasa startowego znajduje się cmentarzysko starych samolotów. Wydaje się jakbyśmy lądowali w zupełnie innej epoce. Fascynujące. Nie wiem czy to najlepsze miejsce na cmentarzysko wraków. Może to kogoś kiedyś przyprawić o zawał podczas lądowania, ale mnie się podoba.
Zbliżamy się do pasa startowego i w końcu nasz Tupolew bezpiecznie dotyka ziemi. Mongolskiej ziemi. Wow! Jesteśmy w Mongolii!
Odprawa pasażerska przebiega szybko. Pani celniczka ma jedynie pewne wątpliwości co do mojego paszportu - jako jedyny z grupy mam jeszcze niebieski paszport i wyglądam w nim zupełnie inaczej - ale po krótkich wyjaśnieniach Maćka i zestawie moich jak najbardziej szczerych uśmiechów daje się przekonać. Dostaję pieczątkę i dołączamy do reszty grupy. Odbieramy nasze bagaże, wdzięczni rosyjskim liniom lotniczym, że ominął nas szturm na sklep ze szczoteczkami do zębów. Wychodzimy z terminala w gorący mongolski dzień. Maciek szybko organizuje transport do miasta. Pakujemy się do trzech taksówek i jedziemy przez pustkowia do miasta. Taksówka nie posiada taksometru - cena ustalona przed wyjazdem - ani pasów bezpieczeństwa. Jeśli chodzi o te drugie to nie posiadał ich żaden z samochodów, którymi poruszaliśmy się po Mongolii. Kierowca puszcza jakieś disco z lat osiemdziesiątych. Łamanym rosyjskim pyta nas czy my z Rosji? Zaprzeczamy i wyjaśniamy, że z Polski. Wyraźnie uradowany tym faktem z typowym azjatyckim akcentem mówi do nas po polsku "Jak się masz?" i "Dzień dobry". Szczerze zaskoczeni wyrażamy uznanie. I w tej to chwili zakwita pomiędzy nami przyjaźń polsko-mongolska okraszona szerokimi uśmiechami z obu stron. Kierowca pogłaśnia muzykę i ostro przyciska pedał gazu swojego Hyundaia Pony. Zbliżamy się do bram miasta.

Ułan-Bator

Jeśli miałbym zaraz po przybyciu z Europy opisać mongolską stolicę jednym słowem to powiedziałbym: chaos. Chciałbym jednak zaznaczyć, iż nie jest to w żadnym wypadku określenie pejoratywne. Po prostu zdumiewa tamtejszy galimatias komunikacyjny, tym bardziej jeśli skontrastuje się go z otaczającą miasto pustką.
Jadąc z lotniska ok. 30 minut poruszamy się po równinie zamiatanej tumanami piasku. Choć w samochodzie głośniki dudnią w rytmie starego disco, to patrząc za okno czuć, że niepodzielnie panuje tam cisza przerywana jedynie wyciem wiatru. Przekraczając rogatki miasta ma się wrażenie jakby wpadło się do jakiegoś wielkiego kotła.
Przed wyprawą spędziłem sporo czasu na zbieraniu informacji o Mongolii. Zwykle lubię wiedzieć gdzie jadę i co chciałbym zobaczyć. Wędrując tak w swych poszukiwaniach po różnych forach internetowych i relacjach z podróży (podobnych do tej) spotkałem się z wieloma opiniami, że Ułan-Bataar to najbrzydsze miasto świata i po przylocie należy stamtąd jak najszybciej uciekać. Chciałbym w tym miejscu stanowczo zaprotestować i zdementować te pogłoski. Pomimo tego wrażenia chaosu i zaniedbania, mongolska stolica ma swój niepowtarzalny charakter. Jest po prostu inna od tego do czego przyzwyczaiły nas europejskie miasta. Rozumiem, że jeżeli ktoś oczekiwał zobaczyć tu azjatycki Londyn, czy Wiedeń to może czuć się jak najbardziej rozczarowany. Jeżeli ktoś jednak przybywa do tej części świata ze świadomością, że Mongolia jest krajem nomadów, przez wieki buddyjskim i doświadczyła przez ponad pół wieku komunizmu, teraz zaś prężnie próbuje dogonić rozwinięte kraje to nie zdziwi się, że pomiędzy komunistycznymi blokami stoją jurty, a zza buddyjskiego klasztoru wyrasta szklany drapacz chmur w kształcie żagla jak w Dubaju. Nie rozczaruje też takiego turysty fakt, że to wszystko - no może poza tym drapaczem - jest przyniszczone i odrapane, jeżeli weźmie pod uwagę fakt, iż buddyzm nie przywiązuje specjalnego znaczenia do dóbr doczesnych, a w kulturze nomadów architektura nie odgrywa takiego znaczenia jak w Europie. Mnie w każdym razie Ulan-bataar się podobał i chętnie tam jeszcze wrócę.
Dojeżdżamy taksówkami do naszego hostelu. Golden Gobi Guest House. Pomarańczowy budynek w rogu dziedzińca zamkniętego czterema blokami. Przed wejściem jakaś ekipa pakuję rosyjskiego UAZ-a. Nas też to czeka już wkrótce. Wymieniamy pomiędzy sobą opinie na temat samochodu terenowego i nieodległego wyjazdu na pustynię. Jesteśmy zmęczeni ale i podekscytowani. Prowadzony mongolską rodzinę pochodzącą z Gobi hostel sprawia sympatyczne wrażenie. Dostajemy dwa pokoje. trzy i ośmioosobowy. Nikogo to nie dziwi. Spodziewaliśmy się tego. Nikt nie nastawiał się na luksusy. Skoro mowa o luksusach. Właścicielka przeprasza, ale nie ma ciepłej wody ze względu na awarię. Maciek wyjaśnia nam, że gdy był tu poprzednim razem też była awaria... a i poprzednim razem też. I w mongolskiej stolicy takie awarie są na porządku dziennym, tak że jest to właściwie stan permanentny. Nie szkodzi. Zaczynamy zatem od zimnego prysznica. Brr. Bardzo zimnego. Ale rześko.
Zabieramy tylko małe plecaczki, aparaty i ruszamy na miasto. Przewodnik twierdzi,że musimy pokonać zmęczenie wynikające z różnicy czasu (6 godzin) i to zwykłe po długiej podróży. Jak nam się uda to przestawimy nasze organizmy na mongolski czas i jutro już nie będzie problemu. OK spróbujemy. Twardym trzeba być nie miętkim. Pierwszy przystanek kantor.
Wymieniamy nasze dolary i euro na mongolskie tugriki. 1 euro to 1180 tugrików. Za każdy więc banknot dostajemy wielkie pliki pieniędzy, które z trudem mieszczą się w portfelach. Tak obładowani i uzbrojeni w walutę możemy udać się na miasto.
Kierunek Muzeum Sztuki Mongolii. Rezygnujemy z przewodnika po muzeum gdyż Maciek jest skarbnicą wiedzy. Oprowadza nas przez kolejne sale ze szegółami opowiadając o eksponatach. Niestety w jednej z kolejnych sal, choć ogromnie mnie temat interesuje nie potrafię się już skupić. Czuję, że odpływam na stojąco. Mętnym wzrokiem rozglądam się wokół. Widzę kilka snujących się zombie chwiejących się niepewnie na nogach. Nerwowo poszukuję jakiejś ławki. Szukam, szukam, jest!... zajęta. Pocieram twarz. Trochę pomogło. Uff dotrwałem do końca choć niewiele z tych ostatnich sal pamiętam.
Wyjaśniamy Maćkowi, że jednak nie damy rady do wieczora. Udajemy się więc na mocną kawę , przerywaną koncertem ziewania, gdyż na 14.00 mamy zarezerwowany obiad w restauracji. Polecany przez przewodnika stek jest w istocie wyśmienity, ale pełne żołądki znowu pobudzają w nas senność. Wracamy do Golden Gobi na dwugodzinną drzemkę. Tak, tego nam trzeba. Padamy kolejno jak muchy i wkraczamy w krainę łagodności. Dobranoc.

dodany przez: artek13 (4.54)



Ocena artykułu: 4.47 
Liczba ocen: 8
Odsłon: 3735
więcej w kategorii: Podróże

Tagi opisujace artykuł:


Komentarze (0)
Nie dodano jeszcze żadnych komentarzy.


Zaloguj się aby dodać komentarz. Zarejestruj się jeżeli nie posiadasz jeszcze konta.
Kategorie
   

Znajdź Artykuły:

  (wpisz dowolne słowa kluczowe)


Ostatnia Aktywność


Artykuły: Ostatnio Dodane

Najpopularniejsze Tagi