Nie pozwól swemu sercu nigdy,
być jak ciemna strona księżyca,
nigdy nietknięta promieniem słońca,
nigdy właściwie nie odkryta...
Blady świt zastał go siedzącego na skraju klifu. W przekrwionych po nieprzespanej nocy oczach złość mieszała się z rozgoryczeniem. Po raz kolejny boleśnie dotarło do niego, że nigdy nie będzie już Aniołem. Jakież to cholernie niesprawiedliwe, że akurat on urodził się bez skrzydeł - Kurwa! To kurwa nie fair! Poczuł jak fala gorąca rozsadza mu czoło, jak pulsują skronie i dłonie drżą - Kurwa, ta bezsilność - wyszeptał. Gotów był tak wiele dać temu swiatu, który zatrzasnął przed nim drzwi i odstawił na boczny tor. Światu należącemu do Doskonałych, którzy odwracają od niego wzrok by ukryć własne lęki lub - jak wczoraj - dają mu wyraźnie odczuć, że nie jest jednym z nich. - Skurwysyny... - Minęło już tyle godzin, a on wciąż w gniewie nie mógł pozbierać myśli, a przecież w końcu to nie był pierwszy raz. Wydawać by się mogło, że każdy następny będzie łatwiejszy, ale nie. To kolejna bzdura w którą kiedyś wierzył. Wcale nie jest łatwiej. - Pocałujcie mnie w dupę! jeszcze wam pokażę! - krzyknął w kierunku bezustannie nadciągających fal. Pierwsze promienie słońca skacząc po falach dotarły do jego stóp, a następnie wędrując po ramionach oblały twarz przyjemnym ciepłem. Ostatni dreszcz strząsnął z jego ciała cały chłód nocy, - Dam radę, nawet bez tych cholernych skrzydeł...
A jeśli zabawkami
w rękach Boga jesteśmy
jaką miarą mierzyć
ludzką radość, czy strach
jeżeli jasna na firmamencie gwiazda
umarła setki temu lat
A jeśli zabawkami
w rękach Boga jesteśmy
tak krótkowzroczni, że
nie widzimy ścian
jeżeli pokój, w którym mieszkamy
na prawdę nie jest nasz
A jeśli zabawkami
w rękach Boga jesteśmy
piłką rzuconą w kąt
albo znudzoną partią szach
co jeżeli, już modlić nie ma się do kogo
albo przez nieuwagę, nikt nie słucha nas...