wizyta u lekarza jest mieczem na moją hipochondrię - nie mam zapalenia płuc, ani oskrzeli również i śmierć mi w najbliższym czasie nie grozi. Nie jest to też grypa z chlewika, więc: Łodzi, bądź spokojna. Posiadając megaprzeziębienie bądź nawet zwykłą grypę, jakoś łatwiej dochodzi się do formy, pomaga antybiotyk i wersja lajt alternatywnych czarów-marów, czyli Niezawodna Mikstura Taty, od której i tak pysk wykręca.
Powraca energia i poczucie humoru, choć to drugie jakby ostrożnie i wciąż dystans do siebie mam zmniejszony, ale to na szczęście odwracalne. Zdrowieję w szybkim tempie oraz w domowych pieleszach, bo szef wygonił mnie do domu i zakazał wracać aż po urlopie. Gdybym tu kiedyś złe słowo o nim chociaż, to proszę mi to przypomnieć.
Na zgodę z życiem bracia Coen wieczorem - poznaję Biga Lebowskiego i odświeżam znajomość z Bartonem Finkiem. I wszystko wskazuje na to, że w odmęty nocy wejdę już całkiem zadowolona, czego i Państwu czytającym to życzę
aspiryna, jakieś inne medykamenty, gorąca kąpiel i ogrzewanie na full - tak z grubsza wygląda program mojej kuracji. Przeziebienie nie dość, że nie odpuszcza, to jeszcze zdaje się uzbrajać w dodatkowe uprzykrzacze. A ja nie mam czasu na chorobę!
Są jednak i plusy tej nieprzyjemnej sytuacji: papieros zmienił stronę barykady i zasilił grono moich wrogów
dziwne rzeczy robią z głową, jeszcze dziwniejsze z sercem. Potrafią wymieść rzeczywistość, w każdym kącie wyświetlając obrazy z przeszłości. Jak złodziej przychodzą, gdy śpię, rozrzucają okruchy wspomnień i odchodzą następnej nocy, na pamiątkę zostawiając jeszcze jeden siwy włos, jeszcze jedną łzę, jeszcze jedną rysę na poranku. Ileż trudu trzeba, by posprzątać po tym gościu nieproszonym, a nieuniknionym...
Dziesięć lat temu była sobota.
Niezmiennie najpiękniejsza z sobót.
Przy moim biurku Michael stawia bukiet kwiatów ze ślubu swojej córki.
Nawet tu nie ucieknę przed wspomnieniami.
w pracy, to tak przed wyjazdem do Polski. Najbliższy tydzień, jak przy pełnym etacie, regularne 5 dni. A się odzwyczaiłam...
Plany na Łódź coraz kształtniejsze - zaokrąglają się niepokojąco, wypełniając terminarz po brzegi. Jak w siedmiu dniach zmieścić lekarzy w kilku sesjach, Dziadka wielokrotnie, przyjaciół indywidualnie i zbiorowo? Efektem takich wakacji jest zwykle konieczność odpoczynku po powrocie, bo intensywnością mnie przytłaczają. A i portfel zdaje się być nieco rozbawiony moimi planami i ma tu w kalendarzu równie zadziwionego kompana.
A ja jak na złość kaszleć i prychać zaczynam.
Oby chrumkaniem się to nie skończyło...
co objawia się przede wszystkim tym, że gadam o pogodzie, myślę o pogodzie, planuję pod pogodę i zaprzyjaźniłam z pogodynką z Yahoo, uczciwie tytułowaną przeze mnie w myślach: kłamliwa sucz. Świetnie wiem, jak nudną postacią ten zestaw przyzwyczajeń mnie czyni. Nie rozstaję się z parasolem, chyba, że go akurat zgubię, nie wyjdę też z domu bez przeciwsłonecznych okularów. Zdarza się, że z tych przedmiotów korzystam jednocześnie.
Wspominam optymistyczne proroctwo, obiecujące Irlandii słoneczny wrzesień. Przypuszczam, że mówiło o tym dokładnie września fragmencie, który zamierzam spędzić w Polsce. Dziś znów deszcz ma swoje pięć minut i to od czterech godzin je ma. Nastraja refleksyjnie i zdecydowanie łóżkowo; na gorącą czekoladę i zaległości w lekturze. I chyba w związku z tym, że na nic innego ochoty nie mam, poddam się tym natrętnym nastrojom
że przechodzę nawrót nienawiści do budzików. Znak niechybny, że już jesień. Coraz bardziej niechętna porankom z trudem otwieram oczy, by skonstatować, że za oknem buro, poza kołdrą zimno, a kawa jakoś nie chce przyjść do łóżka. Rozglądam się w poszukiwaniu wsparcia, ale natrafiam jedynie na nieprzytomny wzrok Kolegi, którego przebudzenie wygląda na jeszcze bardziej mgliste.
Wrzesień, proszę Państwa. To, co w Polsce jest początkiem złotej, romantycznej jesieni, tutaj po prostu kończy kolejne za krótkie lato...
kocica właściwie i jedyny powód do codziennej pobudki. Chyba w ogóle do życia jedyny, bo Dziadek też teraz chce umrzeć. Głos mu się zmienił, płacze wciąż podobno i nie może pogodzić się ze stratą. Bo choć ma dwa inne koty, Misia była - po Babci - kobietą jego życia. Mam głębokie przekonanie, że właśnie tego kota darzył Dziadek najczystszą w swym życiu miłością - całkowicie bezinteresowną, ze stuprocentowym oddaniem.
Przykro jest mi ogromnie, bo nie potrafię mu pomóc. Wizyta w Polsce za dziesięć dni, ale co ona zmieni? Nie wiem, jak ułatwić staremu, samotnemu człowiekowi przejście przez utratę najbliższego przyjaciela. Samotność przecież, nie tylko w podeszłym wieku, boli najmocniej, gdy odchodzą najbliżsi. Choćby były to bure domowe futrzaki.
czytam przypiętą na nowo powieszonej tablicy korkowej karteczkę.
- A kim jest pan Marek? - pytam zaciekawiona, bo Kolega nie mówił nic o takowym.
- Nie wiem - odpowiada. - Ale na tablicy korkowej powinny wisieć takie rzeczy, nie?
Wciąż jeszcze się urządzamy i kupę frajdy nam to sprawia. Przerwę robimy na krótką z powodu aury wycieczkę, spotkanie z Przyjaciółmi i placek co ma wszystkie placki pod sobą. Po powrocie do domu seans niedzielny z Robinem zakapturzonym, kolacyjka i ...... mmmmrrrrrrrrrrrrr.......
Jak jest dobrze, to jest naprawdę cudownie, nawet jeśli siąpawa za oknem
to takie małe robaczki, co pływają w adrenalinie. Uaktywniły się dzisiaj, gdy usiłowałam uczestniczyć w ruchu drogowym. To co się działo na ulicach Limerick przywołało na mą twarz morderczy wyraz i barwy. Przywrócenie życia szkołom i szał zakupów piątkowych przełożyły się bezpośrednio na umiejętności kierowców i wzmożyły aktywność ich środkowych palców. Poruszałam się po mieście lawirując miedzy wizją śmierci własnej a ukatrupienia pozostałych użytkowników dróg. Na szczęście nic się nikomu nie stało, przynajmniej nie z moim udziałem.
I również szczęśliwie się złożyło, że wszyscy, z którymi dziś rozmawiałam, stali się doskonałym na wspomniane wyżej okurwieńce antidotum
A w ramach odprężenia, spojrzałam świeżym okiem na dom mój i okolicę.
Efekty znajdują się tutaj: http://www.szaragadzina.blox.pl