Grupa: Rozrywka
Typ: Grupa Otwarta (każdy może dołączyć)
Utworzona przez: grupy (3.00)

Członków: 126 / Dołącz do tej grupy

Czyli wszystko to co fajne ;)


Forum: Rozrywka / Czyli wszystko to co fajne ;)
 
skydiver (4.52)
mężczyzna, lat 50,
Dublin, Irlandia

Temat:  Zapalniczka
Jestem zapalniczką……Tak, dobrze widzisz.
Zwraca się do Ciebie cholerna zapalniczka.
Cóż z tego że złota? Cóż z tego że demoniczna? Skoro jednak tylko zapalniczka.
Tyle że niezwykła, bo potępieńcza, bo czująca, bo przeżywająca…
Nieczęsto zdarza się słuchać zapalniczek, więc posłuchaj, jak to się stało ze mówi do Ciebie


ZAPALNICZKA!!!Skoro juz mam wydawce,skoro juz wiem ze kupie ludzi podobac sie nie bedzie ... i skoro juz wiem ,ze beda tacy ktorych to poruszy i do gustu przypadnie no to jazda...
Dodano: 12.03.2010 11:58, ostatnio
Odpowiedzi: 105   Odsłon: 8165
 
skydiver (4.52)
mężczyzna, lat 50,
Dublin, Irlandia
Temat:  Zapalniczka

Śląsk, 4 grudnia 1989

Noc. Miasto żyje, pije i bawi się. Ale głównie pije.
W końcu Barbórka. Kopalnie sypnęły kasą, a rząd specjalny banknocik dwustu tysięczny wypuścił, żeby tylko pierwsza Barbórka w wolnej Polsce nie była gorsza, niż ta w komunie. Więc naród się bawi, naród pije, naród żyje. Spirytus Royal i jemu podobne
są wszędzie. Leje się z mięsnych, z warzywniaków i spożywczaków.
Pierwszą ofiarą transformacji stają się meliny. Z dnia na dzień przestają być potrzebne.
Picie pomaga zapomnieć o szarych, brudnych ulicach, o blokowiskach. Pomaga zapomnieć
o biedzie, pomaga zagłuszyć strach przed Nieznanym.
Tak, to właśnie spirytus jest pierwszym znakiem nowych, demokratycznych czasów. Naród szaleje, wpada w alkoholowy amok. Dumni Polacy, którzy pokonali Czerwonego Antychrysta, zaczynają zgodnie spijać owoce swego triumfu. Wydarzył się cud!
Nagle można pić ile wlezie, o której się chce i gdzie się chce. Znikają kartki na wódkę, znika godzina trzynasta, znikają przymusowe zakąski w restauracjach.
Nadciąga wszechogarniające szczęście.

Na rynku jednego ze śląskich miast, przed wejściem do studenckiego klubu nad leżącym na ziemi ciałem stało kilkoro młodych ludzi głośno i dyskutowało.
– Remo, zostaw go, co cię obchodzi? Bierz panienki i śmigamy – wychrypiał średniego wzrostu, ale potężnej budowy krótko obcięty mężczyzna około trzydziestki.
– Kurwa, nie mogę go tu tak zostawić. Znam jego starych, chodziliśmy razem do pedałówy1. Trochę mu odpierdala, ale jest moim kumplem – odpowiedział młodszy, także nieprzeciętnie zbudowany, ale wyższy brunet.
– To niezłych masz kumpli. Lepiej się do takiego obszczymura nie przyznawaj.
Radzę ci – powiedział Cynga, po czym głośno odchrząknął i splunął w stronę leżącego pod ścianą, nieprzytomnego pijaka.
– Oho... – zapiszczała wytapirowana blondynka – Ten tam, to wasz koleżka? Hihihi... Taki niezbyt...
– Noo... Ja bych z nim na dicho nie poszła – zawtórowała jej skrzypiącym głosem druga blondynka, nieco mniej wytapirowana.
Była ładna, jednak barwa jej głosu i sposób w jaki mówiła, wzbudziły u Rema odrazę i wytrąciły chłopaka z równowagi.
– A kto cię o zdanie pyta? Ten tępak ma w jednym palcu taka wiedzę, że ty i twoja rodzina przez cale życie tyle nie nazbieracie!!! – krzyknął.
– Tylko teraz mu trochę odpierdala – dodał ściszonym głosem.
Remo podszedł do bramkarza. Dudniły dźwięki najnowszego hitu „ Biełyje Rozy” .
– Cześć Tatar, daj nam stolik. Z dwiema dupami jesteśmy. Głupie jak but, ale na raz będą dobre – zwrócił się do wielkiego jak szafa mężczyzny, jakby trochę się usprawiedliwiając, a potem podał mu nie bardzo dyskretnie, dwa dziesięciomarkowke banknoty.

– Robi się. Weźcie czwórkę. Trzymamy dla specjalnych gości. Dzięki – odpowiedział tamten błyskawicznie chowając banknoty do kieszeni flejersa2.
– Te, Tatar, powiedz, co ten gościu tam tak leży? Wpierdoliliście mu?
– Niee...Nic z tych rzeczy, po prostu się nawalił i szef kazał go wypierdolić z lokalu.
To i leży tam, gdzie go położyliśmy. Kopa w dupę dostał i to wszystko, a ja...
Remo jednak nie usłyszał reszty. Przeszkodziły mu w tym kobiece wrzaski, ryk mężczyzn i dźwięk rozbitego szkła. Zobaczył tylko jak Tatar dopadł pijanego mężczyznę, chwycił za rękę, w której tamten trzymał rozbitą butelkę, i wymierzył mu „byka” w twarz. Uderzenie było na tyle silne, że napastnik klęknął chwytając się wolna ręką za krwawiący nos.
– Po moim byku każdemu przechodzi ochota na cokolwiek – powiedział z dumą w głosie Tatar. – A odnośnie tego tam ... To ja wiem, że ty go znasz i dlatego nikt mu michy nie wyklepał. Ale sam rozumiesz: miejsca do spania tu nie ma.
Pomasował czoło, które zaczęło trochę puchnąć, po czym odwrócił się do ciągle klęczącego napastnika.
– A ty wypierdalaj, bo zabiję! Za „tulipana” to ci zęby powinienem wybić, ale dziś Barbórka, mój stary też na szychcie robił, więc ci odpuszczę...
Nietrudno było się domyślić, gdzie pracował powalony na ziemię. Miał oczy ubrudzone pyłem węglowym.
– Fajnie się tu bawicie, Tatar!
Cynga wszedł, trzymając pod ramię obie dziewczyny, które z obrzydzeniem patrzyły na mijającego je, zakrwawionego faceta.
– Remo, załatwiłeś ten stolik? Poszłeś i nie wracasz, my tam marzniemy z dziewczynami. Prawda dziewczyny?
– Nooo... – odparła wyższa i ładniejsza – Piździ, wódki bych się napiła. Albo Napoleona z colą – dodała rozmarzonym głosem.
– Wszystko nagrałem... stolik cztery. Ja zaraz wrócę, zawiozę tego tylko do siebie. Zostawię go w siłowni i wracam do was. Pomóż mi go tylko podnieść. A wy, dziewczyny, idźcie do stolika i zamówcie coś sobie na nasz koszt.

Zbliżyli się do leżącego chłopaka, chwycili go za ramiona i postawili do pionu. Ten, ciągle zamroczony, mamrotał coś pod nosem. Cynga przyjrzał mu się uważnie.
– Pieprzony inteligencik, osuch3 – patrzył na chudego i długiego blondyna,o wykrzywionej w pijanym grymasie twarzy. Rówieśnik Rema, ale jaka różnica – pomyślał o swoim dwudziestodwuletnim wspólniku i dodał:
Na wielkiego mądralę to ten cienias nie wygląda. Remo, wracaj zaraz, bo ja z tym debilkami nie wiem o czym gadać, a Ty zawsze jakiś temacik nawiniesz. Kurwa!!! On się chyba zeszczał! – krzyknął – Mam nadzieję, że ta plama, to nie... W mordę, ja cię, Remo zaraz zabiję. Ciebie i tego śmiecia. Jesteś mi winny kasę za kurtkę, bo ja jej już więcej nie założę!!!
Splunął z obrzydzeniem, a zaraz potem ponownie zniknął w drzwiach klubu.

Remo wiedział, że Cynga specjalnie się jakoś nie obrazi. Pogrymasi, ponarzeka, ale mu przejdzie. Wystarczy, że mu nagra jakąś panienkę i wszystko wróci do normy.
Cynga miał problemy z wysławianiem się, natomiast nie miał problemu z laniem po mordach, a to była bardzo ważna zaleta wśród młodych, śląskich biznesmenów.
Zarabianie na handlu spirytusem i walutą pod kantorami nie należało do najbezpieczniejszych robót. Owszem, zarabiało się dużo, ale ciągle trzeba było uważać.
Poza tym Remo załatwiał dla Cyngi koks, czyli sterydy. Ruski, bo ruski, ale tani... A jak biznesmen przybierał w miesiąc 25 kilo, żrąc ruski metanabol, to i w interesach się lepiej powodziło. Kontrahenci zgodniejsi się robili.
Obydwaj byli wtajemniczeni, jako ex-sportowcy w podnoszeniu ciężarów, wiedzieli co i jak brać, żeby w wynikach pracy pomagało.
Nieee... Cynga się nie obrazi, potrzebny mu jestem, pomyślał Remo i wpakował się z pijanym kolegą do taksówki.
– Na pętlę. I nie gap się facet, tak? – pogroził palcem i rzucił dziesięciomarkówką na przednie siedzenie. Teraz popatrzył na Konrada.
Co ten człowiek z siebie robi? Kiedyś się super uczył, pogadać z nim szło, a teraz...
Taaa...Po cholerę mi w ogóle jakaś szkoła? Kasa i siła. Tylko jak się będą ciebie bać i jak będą widzieć, że masz kasę, będą cię szanować. Tym wnioskiem Remo zakończył poważne rozważania i zaczął wyobrażać sobie, co za kilka godzin będzie wyprawiać z wysoką blondynką. Każe jej wziąć do buzi, czy może pójdzie na całość?

Piekło. Jestem w piekle. Z tymi myślami Konrad powoli zaczął wracać do rzeczywistości. Gardło paliło żywym ogniem. Znowu się popisywałem pijąc spirytus bez popity.
Przypomniał sobie okruchy wczorajszego dnia. Gdzie ja do cholery jestem, co to za narzędzia? Zaraz ...to chyba sztangi, hantle. Siłownia? Jestem na siłowni? Co ja robię na jakiejś zasranej siłowni? Znowu mi się urwał film. Znowu nic nie pamiętam.
Chciało mu się wyć. Ogarnął go strach. Strach przed tym co było, a czego nie pamięta i przed tym co będzie, a co może być konsekwencją tego, czego nie pamięta.
Muszę się wysikać. Podszedł, a raczej zatoczył się do umywalki, którą zobaczył w rogu pomieszczenia. Żeby tylko była woda, pomyślał.
Pił łapczywie dopóki nie zaspokoił pragnienia, potem załatwił się do umywalki i puścił wodę. Wtedy poczuł siebie. Obrzydliwą woń własnego niemytego ciała.
Ależ śmierdzę, pomyślał, i łzy zakręciły mu się w oczach. Jestem gównem, rozwalam swoje życie.
Zaczął przeszukiwać kieszenie, kurtki i spodni. Pusto.
I do tego znowu jestem goły. Spuścił głowę. Wtedy jego wzrok padł pod na leżący pod ławką pięciotysięczny banknot. Poczuł napływającą falę radości.
W tym samym momencie usłyszał Głos:
– Jak możesz w ogóle o sobie tak myśleć – powiedział – jakim gównem?! Owszem, trochę mocniej się zabawiłeś, ale to nic strasznego. Młody jesteś, masz fantazję, a poza tym szczęście ci dopisuje. Zawsze spadasz na cztery łapy.
Tak... Głos był od pewnego czasu jego najlepszym przyjacielem i doradcą. Wiernym i bezinteresownym. Głos nic nie chciał, tylko pocieszał i dodawał otuchy.
Pierwszy raz pojawił się pięć lat temu, w czasie wakacji. To były super wakacje. Pierwsza miłość, pierwsze alpagi, pierwszy seks. No... seks to może za dużo powiedziane, cały akt trwał tyle, co dwa ruchy biodrami i było po wszystkim. Ale duma…Ta Duma, którą nabył wraz z tym doświadczeniem, została. I nawet to, że obozowe dziewczyny dziwnie się uśmiechały na jego widok - jakby drwiąco - nie zmieniało faktu, że stał się prawdziwym mężczyzną.
Głos, który się wtedy pojawił, podpowiadał jak radzić sobie z szyderstwem tych głupich dziewuch. A potem uczył Konrada lekceważyć innych ludzi i życiowe niepowodzenia. Tłumaczył Konradowi świat i prowadził go przez życie w najtrudniejszych momentach.
No tak. Trochę jednak histeryzuję, pomyślał chłopak podnosząc pieniądze. Wtedy usłyszał szybko przybliżające się odgłosy kroków. Aż mu serce podskoczyło do gardła.
Zazgrzytał zamek, w drzwiach stanął jego stary kumpel Remo.
– No cześć, Konrad, zasrańcu jeden. Bosko wyglądasz. Ale przynajmniej żyjesz, nie?
Remo chwycił się za nos i zniekształconym głosem wybełkotał:
– Ale tu jebie. Kurwa! To przez Ciebie! Przez tydzień nie będziemy mogli tu pakować! – powiedział i wypłacił Konradowi w czoło lepę4, po której ten zatoczył się na sztangi.
Przez chwilę myślał, że głowa mu odpadnie, ale nie odpadła.
Remo pomógł mu się pozbierać i zagaił:
– No, już dobrze, dobrze. Znalazłem cię wczoraj leżącego pod Gwarkiem. Nie mogłem cię tak zostawić, a do domu… sam rozumiesz, też wziąć nie mogłem. Poza tym byliśmy z dupami, takie wieśniary, ale pałkę zrobiły ekstra klasa.
Konrad już doszedł do siebie po przyjacielskiej lepie i lekko oszołomiony, przypatrywał się kumplowi.
Temu to dobrze, pomyślał, ma pieniądze, dziewczyny, chodzi super ubrany. Szanują go w mieście. Nie to co ja.
Kto by kiedyś pomyślał. To mnie w podstawówce wróżono świetlaną przyszłość. To ja zbierałem najlepsze oceny. Remo przechodził z klasy do klasy, tylko dlatego, że pisałem za niego klasówki i wypracowania. Pamiętam jak kiedyś nieźle przedobrzyłem...
Przypomniał sobie sprawdzian z historii. Same pały i dwie piątki. Kasztańska weszła do klasy i ryknęła:
– Kroic i Rubasznik do tablicy!
Wstaliśmy z Remo i ona go pyta:
– To powiedz mi, Rubasznik, pod Salaminą, Maratonem i Platejami wygrali Persowie czy Egipcjanie?
Remo dostał kociej mordy5, ale nagle coś zaskoczyło, jakby mu jakiś trybik w mózgownicy przeskoczył. Wypalił z powalającą pewnością siebie:
– No przecież pisałem w klasówce, że Persowie nie?
Tak. Po tej nauczce wiedziałem, że trzeba mu pisać klasówki na ocenę dostateczną.
Z tych wspominków wyrwał Konrada wrzask:
– Słyszysz, co do ciebie gadam? Coś tak gały na mnie wywalił? Idziemy do mnie, wykąpiesz się. Stara poszła do siostry. I dam Ci jakieś ciuchy, żebyś tak nie walił, nie?
– Przepraszam, zamyśliłem się.
– A myśl, myśl, najwyższy czas, żebyś o sobie pomyślał. Bo aż żal na ciebie patrzeć. Dupę ściska. Zresztą pogadamy, jak dojdziesz do porządku, nie?

Podczas kąpieli Konrad wracał myślami do Rema.
Ale się, skubany, wybił. Przecież on nie był nawet jakoś specjalnie wysportowany. Na pewno nie lepiej niż ja.
Na te podnoszenie ciężarów łaził, a teraz proszę - wyciska na klatę ze sto pięćdziesiąt kilo, wygląda jak dwa razy ja i zadaje się z chłopakami, tymi co rządzą. Myśmy chodzili grać w piłkę, a on chodził na siłownię. I proszę, jakie efekty. Nie obchodzą go żadne zmiany polityczne, ustrojowe, gospodarcze. Nie traci czasu na jałowe Polaków rozmowy. On robi swoje, za wszelka cenę. Chce się wybić i być kimś.
– A widzisz? – znów usłyszał w głowie Głos – Ucz się od niego. Nawet jeśli miałbyś żyć krótko, żyj treściwie.
Konrad nadal czuł się fatalnie. Miał problemy z trzęsącymi się rękoma i rozbieganym wzrokiem. Co chwilę uderzały w niego fale gorąca i chłodu. I ten lęk. Wszędzie mu towarzyszący. Nieustępliwie drążący zmysły.
Do łazienki wszedł Remo.
– Włóż te rzeczy, są nowe. Powinny być dobre. Twoje wywalę, bo już do niczego się nie nadają, nie?
– Ale stary, to są nowe rzeczy, a ja, sam rozumiesz,nie mam forsy…
– Nie pierdol mały, bierz jak dają. Mnie one nic nie kosztowały. Mam tego cały bagarek. Wzięliśmy od jednego palanta, co kasę pożyczył, a nie chciał oddać. Procent, rozumiesz, nie?
– No, ale to znaczy, że jednak Ci poszło trochę kasy na to, skoro nie oddał Ci długu.
– No co ty, kurwa, za debila mnie masz? Dostał sto tysięcy pożyczki na siedem procent dziennie, pół miliona już zwrócił i jeszcze jego żona nas obsłużyła, nie.
– Jak to obsłużyła?
– No obciągnęła mi i Cyndze – zaśmiał się Remo – Wzięliśmy fanty ze sklepu, a resztę długu mu podarowaliśmy. Swój honor mamy. Nie wolno być zbyt zachłannym. Poza tym facet się starał – dodał poważniejąc.
W Konradzie zawrzało. Jezu, co ten facet mówi?! Przecież to jakaś totalna podłość i bandytyzm. Jak on może mówić o takich rzeczach jeszcze się śmiejąc? I ja mam wziąć to ubranie?! To przecież tak, jakbym się do tego bandytyzmu przyłączył.
– A co Cię to obchodzi – podszepnął Głos –przecież nie ty to zrobiłeś. A wyglądać jakoś musisz. W życiu trzeba być twardym. Świat się z tobą nie patyczkuje.
Jednak tym razem Konrada nie przekonał.
Chłopak zastanawiał się jak odmówić przyjęcia ubrań, bo przecież wprost nie mógł powiedzieć o swoich wątpliwościach.
– A ty co masz taka minę jakbym ci starych zabił, nie? Kolor ci nie odpowiada? – zaatakował Remo, a jednocześnie pomyślał – W mordę, jeszcze grymasi. Zamienił obszczane łachy na nowe i markowe i jeszcze ma jakieś wąty!
Konrad miał minę, jakby totalnie nie wiedział o co chodzi, gdzie jest i jak się nazywa.
Remo wyszedł z łazienki i podszedł do barku, z którego wyciągnął Napoleona. Nalał dwie szklanki do połowy, położył na tacy. Wyciągnął cztery pęta kiełbasy toruńskiej, dwie puszki pepsi-coli i tak wyekwipowany wrócił po Konrada.
– Wypij, pewnie masz kaca. A jak nie zaklinujesz, to myśleć nie zaczniesz. A ja mam z tobą do pogadania, nie.
Chłopakowi, aż się oczy zaświeciły na widok przyniesionego alkoholu. Pamiętał potem jak przez mgłę, że wziął szklankę w dłoń, że jeszcze się stuknęli, i że kumpel zaczął coś mówić o przyjaźni.
Wypił. Poczuł to. Najpierw silny odruch wymiotny, na który był przygotowany, więc natychmiast zneutralizował go colą. Potem ciepło, cudowne ciepło, które zaczęło się rozlewać po jego ciele. Ciepło, dzięki któremu znów poczuł się bezpiecznie. Ciepło, które wygnało z jego duszy lęk i podkolorowało szary świat.
– Dziękuję ci, Remo za te ubrania! Nigdy ci tego nie zapomnę. Ty jesteś moim prawdziwym przyjacielem. A ciuszki odlotowe.
Mówiąc to, wciągał już na siebie czarne, tureckie piramidy i pastelowy sweter. Jego wcześniejsze dylematy nagle gdzieś wyparowały.
– Przestań już.
Remo wzruszył ramionami i pomyślał, że Konrad znowu zaczyna przypominać człowieka i patrzy już jakoś normalniej. Może jeszcze wyjdzie na ludzi.
Polej jeszcze. Łatwiej mi będzie się skupić. Jest pierwsza, a ja muszę zorganizować sobie kasę i nocleg – poprosił Konrad.
– I tu cię mam! Zdrówko, nie?
– Zdrówko!
Tym razem wypili po dwie trzecie szklanki. Konrad poczuł się zupełnie odprężony.
Teraz już tylko czekał na ten moment. Moment kiedy wstąpi w niego Moc i wszystko będzie prostsze. Przenieśli się do pokoju.
– Gdzie ty teraz właściwie mieszkasz? Z czego żyjesz?
– Aaa, biegam po znajomych, kumplach z liceum, dziewczynach. Kombinuję jakoś. Ostatnio byłem z Anką. Wiesz z którą? Z tą ładną brunetką, z którą mnie kiedyś spotkałeś na Placu Grunwaldzkim. U niej mieszkałem, ale jakoś ostatnio się sypie. Chyba jej rodzice nie przepadają za mną.
– A czemu nie w domu, co masz ze starymi?
– Nie potrafimy się dogadać. Nie cierpię swojego domu. Tego klimatu, siekiery wiszącej w powietrzu. Ja ich kocham , ale nie wiem czy lubię. Taki paradoks. Nie możemy być koło siebie. Zresztą to długa historia. Kiedy indziej...
– Jasne... Jak się na nich patrzy, na twoją rodzinkę, to wydają się tacy porządni, no wiesz...
– Wiem – uciął Konrad i zmienił temat rozmowy – O czym chciałeś pogadać?
Mam dla ciebie propozycję. Możesz z nami porobić. Wciągniemy cię w interesy, nie? No wiesz, oprych to z ciebie żaden, ale wzbudzasz zaufanie. No taki maminsynek z ciebie, wiesz? Ale taki też jest potrzebny. Do napierdalania ja i Cynga wystarczymy, a ty się do innych spraw przydasz. Dziś z nim pogadam . Co ty na to, Kondziu?
– To super oferta. Będziesz wreszcie kimś – przemówił Głos – Pofarciło ci się.
Konrad jednak nie zgodził się od razu.
– Przemyślę do jutra.
– Przemyśl – Remo poczuł się trochę rozczarowany. Był pewien, że tamten rzuci mu się do nóg, a ten dziwak znów kaprysi.
– Dobra, walimy jeszcze lufę i spadamy. Stara może zaraz wrócić, nie?

Chłopaki opuścili mieszkanie.
– To do jutra, nie. Ja lecę do Cyngi. Mamy robótkę.
– Do jutra, jeszcze raz dziękuję.
W głowie Konrada zagrzmiało.
– Czemuś się nie zgodził, idioto?! – Głos nie szeptał, Głos wrzeszczał i kipiał z wściekłości.
– Aha... zapomniałbym, masz tu trochę kasy. Tylko nie przepieprz od razu wszystkiego, nie? – Remo wrócił się na schody klatki i podał Konradowi dwadzieścia tysięcy.
Taa... znowu mam fart, pomyślał chłopak, nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście.

Wykąpany, ubrany w czystą odzież, czuł się lekko. Był z siebie zadowolony. W głowie mu przyjemnie szumiało.
Przypomniał sobie o Ance, może uda się z nią jakoś wszystko ułożyć, może jednak będzie dobrze. Cały czas krążył myślami wokół propozycji Rema. Z jednej strony krzywda ludzka go przygnębiała i zasmucała, a przemoc wzbudzała odrazę.
Z drugiej, spotykał się z nią wszędzie. Widział to szczególnie teraz, od czasu kiedy uciekł z domu rodziców i postanowił, że do niego nie wróci. Głos mu szeptał:
– Życie to walka. Musisz być silny. Świata nie zbawisz, więc myśl o sobie.
Konrad był jednak ciągle daleki od bezkrytycznego akceptowania tych argumentów. Podłość go brzydziła.
– A kto ci karze być podłym? Przecież Remo ci powiedział, że nie będziesz się zajmował przemocą. Mają dla ciebie inne zadania. Spróbuj przynajmniej – Głos nie dawał za wygraną.
Spacerując i rozmyślając Konrad nawet nie zauważył, kiedy zrobiło się ciemno, a on stanął przed „ Bartoszem”, swoją ulubiona knajpą.
Dziwne, uśmiechnął się sam do siebie. Najwyraźniej siła wyższa mnie tu poprowadziła, pomyślał i wszedł do środka.
”Bartosz” był typową śląską mordownią. Mieścił się w poniemieckim, przedwojennym budynku. W środku obskurny, pozbawiony jakiegokolwiek wystroju. Z unoszącym się zapachem dymu papierosowego, alkoholowych oparów i moczu. Ot miejsce, w którym można było wypić.
Stała klientela. Większość z nich stanowili nieuświadomieni alkoholicy, którym życie w tej norze przelatywało przez palce, a raczej przez gardła. Biedni, żałośni ludzie. Przegrali swoje życie, pomyślał, patrząc na trzydziesto-, czterdziesto- i piećdziesięciolatków.
– Z tobą będzie inaczej – odezwał się uspokajająco głos – Oni żyli w beznadziejnym ustroju. Teraz popatrz: demokracja, nowe możliwości. Ludzie inteligentni i silni będą na piedestale.
– Konrad!!! Konrad!!! Gdzieś ty się, kurwa, podziewał?! Chodź do nas! – usłyszał krzyk z końca sali.
Zobaczył pulchnego trzydziestokilkulatka siedzącego ze starszym towarzyszem.
Tak się akurat składało, że specjalnie nie było nikogo innego, żeby się przysiąść i pogadać, więc podszedł do nich. Poza tym ,nie wypadało, nie odpowiedzieć na zaproszenie.
– Cześć, Zbyszek.
– Cześć, cześć... Poznajcie się, to Sławek – pokazał na wąsatego towarzysza, na co tamten wyciągnął rękę.
– Mów mi Major – powiedział niskim głosem nieznajomy.
– Konrad.
– Weź sobie piwo, żeby się nie przypierdalali. A my tu mamy podstolaneczkę, Royalek rozrobiony, pierwyj kliass.
Konrad podszedł do baru, zamówił piwo. Okiem rzucił na zakąski, sałatkę przypominającą wymiociny i wyschniętą galaretkę z nóżek. Obrzydliwość. Ich jednodniowy termin ważności, upłynął z dwa tygodnie temu.
Pomyślał o Zbyszku, mówili na niego Warszawiak. Tam się urodził. Oczytany, w miarę inteligentny. Tyle, że wypić lubił, więc jakoś nie specjalnie mu się powodziło.
Zbyszek przez pewien czas pracował u kuzyna Konrada, który był budowlańcem. U niego się poznali, mieli jakiś zatarg, ale nie znał szczegółów, a potem jak już Konrad ruszył w dorosłość, kilka razy wypił ze Zbyszkiem. Znajomość, jakich wiele w tego typu miejscach.
– No co tam u ciebie, opowiadaj, do matury się uczysz?
– Uczę, uczę... już nie dużo mi zostało – nie chciało mu się akurat z nimi o tym gadać. Zależało mu na maturze, była dla niego przepustką do dalszej nauki, do wiedzy, do kariery.
Po kilku latach staczania się, wrócił do szkoły i mimo chaosu , który nadal panował w jego życiu, traktował ją poważnie. Była często tematem kpin w jego pijackim środowisku. Dlatego tu, w „ Bartoszu”, w towarzystwie tych pijaczków, rozmowa o szkole wydawała mu się mocno absurdalna i nie na miejscu.
– Pij... – wąsacz podał mu nalaną pod stołem szklankę. Chłopak wypił jednym haustem, tracąc na chwile dech.
– Ufff...
– Mocne ,co mały ? – zaczęli się głośno śmiać.
– Ile to ma? Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt procent?
– Nie peniaj małolat, coś koło tego!
Przy stoliku obok, otępiały z przepicia jegomość zaczął wyć: „A na drzewach zamiast liści, będą wisieć komuniści”.
– Coś ty teraz Edek taki odważny, aaa? – skomentował przyśpiewkę jego sąsiad.
– Na pochodach pierwszomajowych , to żeś w pierwszym szeregu zapierdalał z czerwona flagą!
– Gówno prawda, nigdy ich, komuchów, nie cierpiałem! – bronił się Edek – Ale co było robić, kazali iść - to szłem!
– A ja nie szłem na żadne czerwone święta...i co?!
– I jajco, bo ty rodziny nie musisz utrzymywać, tylko na twoje chlanie ci potrzeba. Matka ci z efu marki posyła, to się mądrzysz.
Konrad przestał słuchać. Wypity alkohol robił swoje, szumiało coraz bardziej. Jednak mimo tego otępienia, poczuł delikatny niepokój. Miał wrażenie, że wąsacz mu się cały czas przygląda. W sposób, w jaki nie powinien. Zbyszek był ewidentnie pod jego wpływem, to Major grał pierwsze skrzypce w tym duecie.
– Dlaczego Major? – nagle zapytał.
– Że co!? – warknął mężczyzna.
– Dlaczego masz taka ksywę?
– Bo taki mam stopień – zarechotał, a jego przydupas Zbyszek, mu zawtórował.
– Co tu gadać o przeszłym, nalej Zbychu, teraz kolej młodego – Konrad mocno już czuł to, co wypił. Zaczynało mu się kręcić w głowie, ale wychylił kolejna kolejkę. Wchodziło jak woda.
– Oho,młodzież ma dziś mocny łeb. Pogratulować.
Czas płynął, towarzystwo w „Bartoszu też odpływało. Konrada wyłączyło, najpierw z rozmowy, która zresztą była o niczym, czyli norma, a potem ze świadomości.
Rozpłynął się w pijanym niebycie, nie wiedział, ile czasu minęło. Miał mgliste wrażenie, że ktoś mu pomaga iść, a sam próbuje przebierać nogami. Czuł zimno, jednocześnie gdzieś głęboko narastał w nim strach. Z początku ledwie zauważalny, jednak z czasem nasilający się, coraz bardziej wyraźny. Powoli docierało do niego, że jest w jakimś mieszkaniu, że leży na łóżku, że jest ciepło. Że nadal czuje strach.
– Dobra, teraz możesz polać. Pić mi się chce jak cholera, puść jakąś muzykę. Kurwa, długo się gówniarz trzymał, co nie? Pił osiemdziesięcioprocentowy spiryt i to każdą kolejkę, a my co drugą!
– A no , trzymał się, ale się nie utrzymał.
– Za to my się teraz zabawimy! Zdrówko!
Konrad usłyszał śmiech
– Wiesz Major... baw się sam. Ja to baby lubię.
–Myślisz, że ja nie lubię, ale takiego scwelować, to też jednak wielka przyjemność. Nie zapomnę tych cwelików w pierdlu jak prosili, płakali.
– Pamiętam, spierdalali przed tobą, aż furczało! Hahaha! Nie boisz się , że wykapuje mętom? Tu nie jesteśmy pod celą.
– Obserwowałem go. Wiem, że nie pójdzie. Jest dumny, będzie się wstydził.
Rzadko która kobita się przyzna, a facet to w ogóle będzie mordę krotko trzymał. Poznałem duszyczki takich jak on. Wierz mi, bez strachu.
Do Konrada błyskawicznie dotarła groza sytuacji. Serce waliło mu jak oszalałe. Gwałtownie otrzeźwiał. Zorientował się, że nie ma butów, kurtki i spodni. Leży w kalesonach i swetrze. Jednocześnie dziękował losowi, że leży na brzuchu, twarzą w poduszce. Bał się , że ruch gałek ocznych i powiek mógłby go zdradzić, gdyby leżał na plecach. Przyjaciel Głos również dał o sobie znać:
– Działaj. Bądź silny, musisz być teraz silny. Tu chodzi o ciebie, o nas – szeptał – Opanuj się, wyczekaj moment.
– Ale ja się boję! Panicznie się boję! Nienawidzę przemocy.
– Sprawdź czy ma w gaciach jakieś siano – powiedział rozkazującym tonem wąsacz. Zbyszek zaczął przeglądać kieszenie garderoby chłopaka.
– No, nie jest źle, ponad dwadzieścia koła!
– To się dobrze składa, bo już mam gardło przepalone od tego spirytusu. Normalnej wódki bym się napił. Weź kup dwie Wyborowe i jakąś kiełbasę albo śledzie.
– Dobra, zaraz wracam. Nie wiem czy kiełbę będą tu mieli świeżą, ale śledzik jest. A ty może go teraz zerżniesz? Wolałbym sobie oszczędzić tego widoku. Mnie dwóch chłopów jakoś nigdy nie kręciło.
– Nie pieprz! Musi przetrzeźwieć. Lubię jak są świadomi tego, co się z nimi dzieje. Nie będę się pozbawiał przyjemności i trupka jebał.
Konrad zrozumiał, że nadchodzi decydujący moment. Pojawiła się szansa.
Dwóm mężczyznom na pewno nie dałby rady. A teraz ta sytuacja miała się zmienić. Usłyszał trzask zamykanych drzwi.
– Nie masz dużo czasu – powiedział Głos.
Chłopak bał się potwornie, ale wiedział, że będzie miał siłę zawalczyć.
Usłyszał dźwięk oddalających się kroków, otwieranych drzwi. Zrozumiał, że jest sam w pokoju. Zmysły reagowały w sposób niezwykle wyczulony.
Wstał z łóżka. Szybko zorientował się w rozkładzie mieszkania. Niestety, aby z niego wybiec, musiał wyjść przez drugi pokój i korytarz. Drzwi wyjściowe znajdowały się naprzeciwko łazienki, z której właśnie dał się słyszeć odgłos spuszczanej wody. Znalazł swoje rzeczy. Serce chciało wyskoczyć. Nie zdecydował się zakładać spodni, wsunął tylko buty.
– Ależ tu bród – pomyślał idąc w stronę drzwi wyjściowych.
Wszędzie walały się puste butelki, słoiki z niedopałkami.
Na ziemi leżało coś, co pierwotnie było dywanem, a teraz przypominało tylko brudną szmatę. Jakiś stół, jakieś krzesło rozklekotane.
Dostrzegł na ziemi swoja kurtkę. Schylił się po nią. Gdy się podnosił, poczuł jak mu się włosy jeżą na głowie.
W korytarzu przy wyjściu, stał wąsacz. Miał na sobie tylko poplamione spodnie i przypatrywał mu się z uśmieszkiem. Jego tłuste ciało było pokryte zarostem i tatuażami. Na ramionach, w miejscu gdzie znajdowałyby się pagony od munduru, widniał rysunek przedstawiający gwiazdkę i dwie belki. Major.
– Witaj wśród żywych. Możesz podziękować, że się tobą zaopiekowaliśmy, zgon zaliczyłeś.
– Tak? Dzięki, tooo.... miłe z pana, znaczy się twojej strony,eeee… że mnie nie zostawiliście na mrozie. A gdzie Zbychu ? – Konrad celowo starał się bełkotać i mówić niewyraźnie.
– Gdzie się wybierasz w butach i kalesonach, mały?
– Wysikać się chciałem, ale kibel był zajęty – skłamał. Nie wiedział, czy tamten mu uwierzy. Uciekał przed nim wzrokiem. Kryminalista był tego samego wzrostu, jednak miał zdecydowanie większą masę.
– Poszedł po wódkę, piwo, jakieś żarcie. Możesz iść do kibla, już wolny – mówiąc to ustawił się bokiem, robiąc przejście dla Konrada, który ruszył w kierunku łazienki.
Szedł wolno, udawał bardzo pijanego. Jednocześnie był maksymalnie czujny.
Ta czujność go uratowała. Kiedy chwycił klamkę, kontem oka dostrzegł zamach ręki zboczeńca. Instynktownie ramieniem zasłonił głowę. Potężny cios zamiast trafić w potylice, trafił w bark.
– Ty tępy chujku, chciałeś mnie przechytrzyć?! – wysyczał bandzior. Rzucił się na Konrada, przygniatając go cielskiem do drzwi, a potem przewracając na ziemię.
Chłopak był tylko lekko oszołomiony i to bardziej z obrzydzenia wywołanego smrodem ciała napastnika, niż od samego ciosu. Udało mu się oswobodzić jedna rękę.
– Zerżnę cię tak czy owak, mała. Wybieraj, albo po dobroci – sapał Konradowi do ucha – albo wpierdol taki dostaniesz, że będziesz krwią szczał i rzygał, a i z zębami się pożegnasz, byś obciągać mógł lepiej!
Cuchnący oddech, przygniatał leżącego pod nim chłopaka.
– Nie dam rady – pomyślał z przerażeniem napadnięty. Może lepiej się poddać, przynajmniej przeżyję – kołatało w głowie.
– Walcz! –rozkazał Głos – Rozejrzyj się. Butelka przed tobą. Weź ją!
Konrad dostrzegł butelkę. Czas się zatrzymał.
Zaczął histerycznie wierzgać, próbując się wydostać spod grubasa, którego bawiły szamotania chłopaka, był tak pewny swojej przewagi, że zawiodła go czujność. Konrad wolną ręką sięgnął po swoją ostatnią szansę - napełnioną w dwóch trzecich butelkę spirytusu. Udało mu się przemieścić ciało w taki sposób, by móc się wygiąć w bok i wziąć zamach.
– Zrób to! – usłyszał Głos.
Konrad z całej siły uderzył butelką w głowę napastnika. Cios był potężny, szkło się rozbiło, a spirytus rozlał na ciało wąsacza. Na jego czole pojawiła się duża krwawiąca rana oraz kilka mniejszych od szklanych odprysków. Major był ogłuszony. Nie stracił przytomności, ale jego uścisk sflaczał, zanikł. Chwycił się dwiema rekami za głowę i zaczął stękać. Konrad oszołomiony zarówno napaścią, jak i swoją reakcją, cały się jeszcze trząsł. Ale był wolny.
– Zakończ to! – usłyszał znów w głowie.
Jego wzrok spoczął na leżących na brudnym dywanie zapałkach. Czuł zapach spirytusu w powietrzu. Podniósł pudełko i wyciągnął zapałkę.
– Musisz być twardy – kontynuował Głos.
Chłopak stał tak nad postękującym bandziorem, czując, że może zrobić wszystko, że jest teraz panem życia i śmierci tego gnoja. Ma władzę i kontrolę. Przyjemne uczucie, którego dawno nie zaznał.
– Zakończ to! Zakończ! – dźwięczało w głowie. Próbował zapalić zapałkę. Złamała się. Ręce chodziły Konradowi jak w febrze. Druga, trzecia...To samo. Wtedy na brudnym stole dostrzegł dziwną zapalniczkę. Wziął ja do ręki.
– Spal śmiecia!
Kiedy już miał zapalić płomień, zorientował się, że sam też jest cały mokry od spirytusu. Z całej siły kopnął w twarz Majora, chwycił spodnie i kurtkę i wybiegł z piekła. Wiedział, że coś się zmieniło.

Dodano: 12.03.2010 11:59
 
skydiver (4.52)
mężczyzna, lat 50,
Dublin, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
Gliwice, 1 lutego 1990

Konrad stał na klatce schodowej domu towarowego Ikar.
Tu znajdował się niedawno powstały kantor wymiany walut. Właśnie zniesiono zakaz handlu dewizami, więc tego typu interes, wydawał się strzałem w dziesiątkę.
Tutaj, na Śląsku, praktycznie każdy miał w rodzinie kogoś za granicą. Kogoś poczuwającego się do okazywania pomocy bliskim, którym patriotyczny obowiązek – lub inne względy – nakazał pozostanie w biednej ojczyźnie.
W poprzedniej dekadzie do RFNu wyjechało tysiące tych, co chcieli żyć lepiej i godniej, a mieli to szczęście, że znaleźli sztambuch, a w nim kogoś ze swoich bliskich. Teraz przysyłali marki i dolary, a Ślązacy wymieniali je w kantorach.
I wszystko byłoby pięknie dla właścicieli kantorów, gdyby nie takie typy jak Remo, Cynga, Konrad i im podobni, którzy stali pod legalnie funkcjonującymi punktami wymiany walut i oferowali odrobinę lepszy kurs. A że hanysy to naród oszczędny, marki puszczali u koników.
W takiej sytuacji kantor nie miał szans. Musiał opłacić czynsz, pracowników, ochronę, podatki. Najzwyczajniej w świecie przegrywał kosztami. Więc co jakiś czas właściciele kantorów próbowali przepędzać psujących im interesy, młodych biznesmenów.
Ci z kolei musieli umieć radzić sobie na ulicy. Potrafić i dostać i dać w mordę. A z racji tego, że nie mieli problemu ani z dawaniem, ani z braniem, buźki mieli niewyjściowe. Klienci się takich obawiali.
Konrad okazał się dla Cyngi i Rema przysłowiową kurą znoszącą złote jaja.
Dobrze wychowany, używający kulturalnego języka, z budzącym zaufanie wyglądem, błyskawicznie podwoił im obroty.
Liczył, kombinował, ustalał strategię i taktykę zabiegania o klientów, prowadzenia transakcji, a także zapewniał nienaganną obsługę klienta.
Rola chłopaków sprowadzała się do chronienia go przed nierozumiejącymi zasad wolnego rynku kantorowcami.
Konrad był z siebie zadowolony. Jego życie zmieniło się zupełnie. Dogadał się z chłopakami, Cynga go chyba nawet polubił. Szczególnie teraz gdy zaczęli więcej zarabiać. Remo też był usatysfakcjonowany. Nie dość, że pomógł kumplowi i urósł w oczach Cyngi, to jeszcze miał więcej czasu i pieniędzy.
Teraz już każdy w Ikarze walutę wymieniał właśnie u nich. Skończyły się przypadki, gdy klient z zatrwożoną miną, mijał ich szerokim łukiem i dokonywał transakcji w kantorze.
Konrad wczoraj zdał biologię, a to znaczyło, że mógł w maju zdawać maturę. Zaległe różnice programowe miał zaliczone.
Wynajął mieszkanie, chwilowo także nie pił. Gdy wracał myślami do tego, co się mogło stać w mieszkaniu Wąsacza, tracił ochotę na imprezy. Poza tym mocno się skoncentrował na ostatnim egzaminie. Nie po to kilka miesięcy temu wrócił do szkoły, żeby zmarnować kolejny rok. Oprócz tego, dużo czasu zajmowała mu nauka rozpoznawania fałszywek.
Jego stosunki z Anką i jej rodzicami uległy ociepleniu. Miał teraz pieniądze, więc często zapraszał ją na kolacje do eleganckich restauracji, kupował prezenty, obsypywał biżuterią. Chłopaki udzielali pożyczek pod zastaw, więc jak klient nie odbierał swego, to taki pierścionek, naszyjnik czy bransoletka kosztowały ich dwadzieścia procent swojej wartości. Nad moralnymi aspektami takich interesów, starał się nie rozmyślać.
Jak się nad tym zastanawiał, kończyło się tak samo. Łapał doła.
Wiedział, że społeczeństwo biednieje. Coraz częściej ludzie się u nich zastawiali i tracili rodowe kosztowności, ślubne obrączki czy pamiątki po rodzicach. Wszędzie trwały zwolnienia, zamykano zakłady pracy. Bieda zataczała coraz szersze kręgi.
Nowa władza oferowała w zamian Wolność, a jej propaganda przekonywała, że tak musi być, żeby było lepiej. Tyle, że to samo mówiono już za komuny. Teraz mądrzy ludzie powtarzali, że trzeba zaciskać pasa. Jakby zapomnieli o ostatnich dziesięciu latach, które były jednym wielkim zaciskaniem pasa.
Jedyna różnica polegała na tym, że kiedyś zaciskaniu pasa towarzyszyły puste półki w spożywczym. A teraz te same półki uginały się pod towarami, na które nie było stać więcej niż połowy społeczeństwa. Ludzie wpadali więc w apatię. Miejsce nadziei zajmowała frustracja i tylko spirytus lał się jeszcze szerokim strumieniem.
Konrad to widział. Codziennie miał bezpośredni kontakt z mieszkańcami Gliwic. Przygniatała go świadomość, że żeruje na ich biedzie. Z drugiej strony wiedział, że gdyby nie on, to i tak ktoś inny by to robił. Więc dlaczego nie on?
Przyjaciel Głos był dobrym nauczycielem – po prostu zakazywał mu się nad tym zastanawiać. Tu trzeba było zdecydowanego działania. Właśnie gdy Konrad z Głosem dochodzili do takich wniosków, ich zadumę przerwał kumpel z podstawówki, który nagle zmaterializował się przed Konradem. Rudnik. Nazywali go grubasem.
– Konradzik, cześć! Mareczki mi wymienisz?
– Jasne, że wymienię. Cześć, Jarek. To w końcu moja robota, a i kurs dam Ci lepszy niż u nich – tu wskazał ruchem głowy budkę kantoru.
– No, się rozumie, dużo lepszy, prawda? – uśmiechnął się grubas.
– Taa... ile tego? – Konrad słyszał w głowie Głos – tylko nie przedobrzaj, to zwykły knur.
– Trzysta.
– Dobra, niech policzę – wyciągnął kalkulator, wstukał ilość razy kurs i pokazał kumplowi. Dał mu tylko minimalnie lepiej, celowo zresztą. Nie lubił grubasa. Przypomniały mu się te sceny z dzieciństwa, jak Jereczek przynosił do szkoły nutellę i misie haribo od rodziny w Reichu.
Jak siedział w ostatniej ławce i na oczach innych obżerał się nieosiągalnymi dla nich przysmakami. Jego tłuste, brudne paluchy w słoiku, a potem w ustach. I inne dzieciaki umizgujące się do tego wieprza za możliwość wylizania słoika.
Konrad pamięta, że wtedy atrybutem bogactwa dla niego była właśnie nutella i haribo. Postanowił, że kiedyś zawsze będzie je miał.
– No daj trochę lepszy, po starej znajomości – targował się Rudnik.
– Nie mogę, Jareczku, wszyscy dziś wymieniają, złotówek mi nie starczy – kłamał jak z nut z dobrze ukrytą satysfakcją.
Mógł mu spokojnie dać lepszy kurs, ale właśnie ze względu na starą znajomość nie zrobił tego.
Kupię sobie dziś dwie nutelle, pomyślał i uśmiechnął się sam do siebie. Głos był z niego dumny.
– Dobra, niech już będzie – grubas zaczął przeliczać złotówki.
Konrad po obejrzeniu trzech banknotów stu markowych, schował je do kieszeni.
– Dzięki, masz u mnie flachę, Konradzik. Lecę. Na razie.
– Powodzenia – odparł w Konrad, a w myślach dodał – spadaj wieprzu.
Przed siedemnastą pojawili się Remo i Cynga
– Jak dziś obrocik?- zapytał starszy.
– Sporo tego dziś wyszło. Ale mamy problem. Znowu kręcili się ci od Irysa. Cholera, trochę peniam, jak nie wiem gdzie jesteście. Oni by mnie przerobili w trzy sekundy.
– To już nie peniaj, mamy wszystko pod kontrolą.
Irys i jego chłopaki współpracowali z właścicielem kantoru. Już kilka razy dochodziło do mordobicia między nimi a paczką Rema. Jednak wszystkie te awantury miały miejsce, zanim Konrad tu zaczął pracować.
Remo podszedł do kantoru i zaczął coś cicho mówić do okienka. Wrócił wyraźnie nakręcony z czerwona twarzą
– I? – zapytał Cynga.
– Powiedziałem, że jak ruszą naszego osucha, to będzie wojna, ale tak czy owak zawsze jeden z nas powinien być w pobliżu, nie?
– Też to wiem, baranie – warknął i zwrócił się do Konrada – będzie dobrze, a na dziś koniec. Przeliczymy kasę, zjemy coś i idziemy na dupy do Spirali. Chcę dziś jakąś studentkę, mam dość debilek.
– Oho, inteligent się odezwał, nie – zaśmiał się Remo – Cynga, ty chyba w życiu jednej książki nie przeczytałeś, nie?
– Chuj ci do tego, co przeczytałem. Kasa się w życiu liczy, nie książki przeczytane. Dawaj karczycho do przeglądu – ryknął olbrzym.
– Nie, no Cynga wyluzuj z tym karczychem, jeszcze po ostatnim mnie napierdala.
– Dawaj! Trzeba, kurwa, mówić z szacuneczkiem do starszego wspólnika.
Remo niechętnie zsunął do połowy pleców kurtkę, schylił głowę i wystawił kark. Cynga polizał swoja wielka łapę, zamachnął się i wymierzył cios z otwartej. Dało się słyszeć mocne plaśniecie. Rema najpierw zgięło wpół, a potem jak z katapulty wybiło w powietrze.
– Kurwa, człowieku, wyluzuj, zabijesz mnie – krzyczał, cały czas podskakując jak małpa, do której zresztą był podobny.
Znajdujący się w pobliżu ludzie zaczęli uciekać. Cynga zwijał się ze śmiechu.
Konradowi też chciało się śmiać, ale starał się tego po sobie nie pokazywać.
Stał w hierarchii najniżej i wiedział, że jak Remo zauważy uśmiech, zaraz on oberwie. W najlepszym przypadku lepę w czoło, po której będzie minutę nieprzytomny, w najgorszym - karczycho, które można przypłacić kalectwem.
Jego wspólnicy mieli specyficzne poczucie humoru.
Kilka godzin później, siedzieli w klubie studenckim Spirala. Mieli tam zarezerwowany stolik, a z niego cały widok na parkiet.
– Cynga nie pomyślałeś o tym, żeby zalegalizować nasze dochody?– zapytał Konrad. Remo przestał patrzeć na sale i włączył się w rozmowę.
– Po cholerę? Żeby być takim frajerem jak Kantorek? – w ten sposób mówili o konkurencie, na którym zerowali.
– Remo, nie wpierdalaj się, daj mu gadać.
– Nie, nie tak jak Kantorek, on jest skończony. Niedługo się zwinie. Pewnie spróbuje jeszcze raz czy dwa nas przegonić, ale jak mu się nie uda, to po nim. I co dalej z nami? – kontynuował Konrad – Przyjdzie nowy frajer, albo my pójdziemy w inne miejsce. Pozostałe są obstawione, będzie wojna. A gdyby tak bezpiecznie, samemu, legalnie przejąć nasz kantor?
– Żeby nam się ktoś wpierdolił i załatwił tak, jak my jego załatwiamy?!
– Nie, nikt się nie wpierdoli, bo my dalej będziemy pod naszym kantorem stać. Przejmiemy go nieoficjalnie…
– Mów dalej, małolat.
– Posadzimy kasjerkę, założymy firmę. Nic się nie zmieni. Wszyscy będą myśleć, że doimy następnego idiotę. Przejmiemy cały obrót. Ten oficjalny opodatkowany plus ten co teraz. Długo nikt nas nie ruszy, a i część dochodów będzie legalna.
Zapanowało na chwile milczenie.
– Podoba mi się ten pomysł, a tobie Cynga?
– Dobrze młody gada, tak trzeba zrobić. Pogadamy jeszcze jutro. Na dziś już fajrant.
Zero gadania o robocie, wypijemy i zabawimy się.
– Sam nie wiem, chciałem dziś z moją Ania spędzić wieczór.
– Nie no, dziś musisz posiedzieć ze wspólnikami. Poza tym martwimy się o ciebie. Nic nie pijesz. Abstymemtem zostałeś?
– Abstynentem, Cynga, abstynentem – poprawił kumpla Remo.
– Jeszcze raz mnie przy ludziach poprawisz, a tak ci przypierdolę, że się zesrasz. Jak Boga kocham, zesrasz się w te nowe gacie.
– Dobra już, dobra – Remo stracił animusz.
– Uspokój się, zaraz ci zgarnę jakieś panienki!
– Ja myślę, że zgarniesz, a teraz polej wódeczki.
Ponieważ na bramce przy wejściu, stali kumple Cyngi, chłopaki nie mieli problemu z wzniesieniem własnego alkoholu. W ogóle mogli czuć się jak u siebie.
Był tylko jeden warunek - obijanie pysków miało się odbywać na zewnątrz klubu.
Wypili po dwie kolejki. Szybko, tak żeby na duszy było weselej. Konrad już dawno nie czuł się tak dobrze.
Miał kumpli, którzy o niego dbali, zaliczył egzaminy z różnic programowych, było gdzie mieszkać. I najważniejsze, zarabiał super kasę, więcej niż jego rodzice.
– Ale się zmienia – pomyślał – Fajnie . Ale pięknie to się ułożyło.
– Idę się zakręcić za jakimś towarzystwem – Remo ruszył w kierunku grupki dziewczyn tańczących na parkiecie.
Cynga ponownie nalał, wypili.
– Nieźle kombinujesz, podoba mi się jak działasz. Daleko zajdziemy.
– Staram się. Jedyne co mnie martwi to ten Irys. On nie odpuści, tak myślę...
Tak myślę, że nie odpuści. No wiesz, ja bym nie odpuścił.
– Już ci gadałem, że się nim zajmiemy. Ty główkuj, jak zarabiać kasę. Dużo. Kurewsko dużo. Oho...mamy gości!
Do ich stolika podszedł Remo z trzema dziewczynami.
–Dziewczyny, poznajcie moich kumpli. Ten wielki to Cynga, a ten zdechlak to Konrad.
Dziewczyny były całkiem ładne. Dwie brunetki i średniego wzrostu pszenicznowłosa blondynka, która szczególnie zwróciła uwagę Konrada.
Miała wyjątkowo piękne, duże oczy, szczupłą sylwetkę, proporcjonalna budowę i regularne rysy twarzy. Poczuł się przy niej onieśmielony. Ku swemu zaskoczeniu, zauważył, że jego partnerzy łatwo nawiązali kontakt. Całe towarzystwo dużo się śmiało.
Tylko on mało się odzywał, ukradkiem spoglądając na Martę - blondynkę.
Zamówili alkohole, dziewczyny Malibu i Kijafe, chłopaki - whisky. Nie wypadało odgrywać ludzi sukcesu, a jednocześnie pić podstolankę. Remo ostro się popisywał, a w miarę kolejnych opowieści jego majątek, wpływy i możliwości urosły do niebotycznych rozmiarów.
– Niedługo będziemy mieć siedem kantorów w Gliwicach. No nie, wiecie trzeba się rozwijać. Przydałyby się nam jakieś asystentki. Nie wyrabiamy z tematami, za szybko się kręci.
– Oho – pomyślał Konrad – Znowu ta sama piosenka. Łapanie bzykanka na potencjalną posadę asystentki. Ten numer dość często przechodził.
Cynga przyjął postawę, groźnego, małomównego szefa. Już wcześniej ustalili między sobą, że raczej ma się nie odzywać. Małomówność jest tajemnicza, a jak Cynga się odzywał to czar natychmiast pryskał.
Konrad grał rolę inteligenta, używając bez trudności ładnych, częściowo dla pozostałych kolegów, niezrozumiałych słów. Taki koleś był potrzebny dla robienia wrażenia ogłady.
Remo tradycyjnie był duszą towarzystwa. Raz na jakiś czas wyciągał plik pieniędzy, niby przypadkowo, ale wiadomo było, o co chodzi.
Obsługujący ich kelner, dostawał za każdym podejściem do stolika, pieniężnego lepiaka. Remo pluł na banknot po czym plaskał nim w czoło uszczęśliwionego. Usłużność i przymilanie się kelnera, budziły w Konradzie odrazę.
Długo zbierał się na odwagę. Marta, widząc jego nieporadność, zaczęła mu ułatwiać.
– Często tu wpadacie? – zagaiła.
– Oni tak, ja tu jestem trzeci raz w życiu.
Wtedy usłyszał w głowie:
– No, wreszcie, ciapciaku! – Głos pochwalił jego odwagę.
– Słyszałam, że w tym roku zdajesz maturę ,tak?
– Tak, a potem chcę iść na psychologię. Miałem przerwę w nauce, ale już znowu jestem na właściwym torze. A ty gdzie się uczysz?
Konrad za wszelka cena starał się podtrzymać rozmowę. To był dla niego duży wysiłek, ale jednocześnie wielka przyjemność. Co jakiś czas spoglądał w piękne oczy dziewczyny, a zaraz potem szybko uciekał przed jej wzrokiem. Jej słowa dźwięczały mu w głowie. Miała przyjemny, zmysłowy głos.
– Na pierwszym roku medycyny w Zabrzu – odpowiedziała, a pomyślała – Dziwny ten chłopak. Jest w nim coś niepokojącego, ale przyciąga.
Zwrócił jej uwagę , jak tylko podeszły do stolika. On kompletnie do nich nie pasował. Tamci ewidentnie się popisywali, barczyści, niezbyt błyskotliwi. On jest inny.
Karinie i Baśce odpowiadało towarzystwo osiłków, dość prosta relacja, darmowe imprezy i w miarę bezpieczne towarzystwo. Jej to nie pasowało, ten chłopak miał jednak myślące i przenikliwe oczy.
– Zazdroszczę... Matura i egzaminy wstępne są już za tobą, a mnie te przyjemności dopiero czekają – uśmiechnął się z przekąsem.
– Matura to banał, zdają wszyscy. Problemem są egzaminy wstępne. U nas ciągle studiowanie jest dla wybrańców. Może to się kiedyś zmieni.
Rozmawiali o niczym, a jednak było to dla obojga miłe. Konrad automatycznie zaczął porównywać Martę i Ankę.
Ankę - złapał się na tym, że tak właśnie o niej myśli. Nie Ania, tylko Anka. Jego dziewczyna była wysoką, szczupłą brunetka. Podobała się chłopakom, co było dla niego niezmiernie ważne. Jemu natomiast nie podobało się, że była pod silnym wpływem rodziców. Byli to ludzie majętni, z silnym poczuciem własnej wartości. Dla nich życie musiało się toczyć, według z góry ustalonego scenariusza. Niestety Konrad od dawna miał wrażenie, że w tym scenariuszu nie ma dla niego miejsca.
To, że Anka ciągle liczyła się z opinią rodziców, było powodem napięć między nimi. Bywało, ze zastanawiał się nad tym, co tak naprawdę do niej czuje i czy przypadkiem nie jest to strach przed samotnością. Jednak szybko odganiał te myśli, nie były dla niego miłe. Zdawał sobie też sprawę z tego, że związek z nią jest po prostu wygodny. Ładna, bogata, potrzebna. Tylko czy to aby na pewno miłość?
– Może zatańczymy? – wydusił z siebie w końcu.
Z głośników wydobyły się sentymentalne nuty, idealne do przytulanego tańca.
– Tańczmy – uśmiechnęła się dziewczyna.
Przytulili się do siebie. Położyła głowę na jego ramieniu. Było mu dobrze. Było im dobrze. Celowo wybrał wolny taniec. Nie po to, by się przytulić, a z reszta pewnie też trochę po to. Głównie z braku wyczucia rytmu i umiejętności tanecznych.
Wydawało mu się zawsze, że taniec to strata czasu, a jednak trochę żałował, że nie umie tańczyć. Zazdrośnie spoglądał na tych, którzy tę sztukę opanowali.
Ale teraz to nie było ważne. Czuł delikatny zapach włosów Marty i wydawało mu się, że nic tak pięknie nie pachnie. Na sali było duszno, ale on czuł tylko jej zapach. Piękny. Odurzający.
Z żalem wrócił do stolika, gdy okazało się, że kolejny utwór byłby zbyt dużym wyzwaniem. Impreza się rozkręcała. Jedna z dziewczyn siedziała na kolanach Cyngi, a druga była wyraźnie zainteresowana zalotami Rema, którego ręka błądziła po jej udach.
– A wiecie dziewczyny, że Cyngus jest mistrzem „byka”, nie? No wiecie, z główki wali. Nikt mu nie dorówna. Cyngus jest naszym mistrzem, też będę kiedyś takie „byki” wypłacał. Remo mistrz główki. Yyyhypp... – czknął – Nie, Cyngus? Gdzie się nauczyłeś takich „byków”?! Nie zapomnę jak Iryska znokautowałeś! Yhhypp...
– Praktyka, synku. Rano wstaję i na guten Tag napierdalam z czółka w szafę. I od razu czuję, ze żyję.
– Oho, też tak chcę! Nie? Co ty na to, Basia? Chcesz żeby Remo był królem „byka”?! No, gadaj! Chcesz, by twój Remuś lał wszystkich z główki? – bełkotał Remo.
– No nie wiem, szczerze mówiąc nie zastanawiałam się nad tym. Poza tym to chyba bolesne dla obu – dziewczyna wyraźnie nie orientowała się w temacie.
– A tam, bolesne! Remuś nie czuje bólu, bo ma łeb ze stali – mówiąc to Remo błyskawicznie chwycił częściowo napełnioną butelkę oranżady i z całej siły uderzył nią we własną głowę. Butelka rozbiła się, a on padł zemdlony na podłogę.
Konrad i towarzystwo zamarło.
– O żesz kurwa, ha ha ha!! O kurwa, widzieliście to?! Ja pierdolę! Ha ha ha! Ale kozak, ja pierdole!! Ty żyjesz Remo? Hahaha.... – zwijał się ze śmiechu Cynga, który na moment zapomniał, że miał być tajemniczy i milczący.
Konrad doskoczył do nieprzytomnego Rema, który na szczęście żył. Miał guza na głowie i kilka ran z których sączyła się krew, ale o dziwo nie wyglądało to bardzo źle. Konrad pomógł mu wstać. Ranny otworzy oczy, był ewidentnie zamroczony.
– O kurwa, Remo, będziesz lepszy ode mnie! Ja pierdolę! Ha ha ha! Zaraz się zejszczę! – śmiał się Cynga.
Dziewczyny patrzyły na siebie zakłopotane. Nie wiedziały czy się śmiać czy płakać, choć właściwie sytuacja była mocno komiczna.
– Aaa...ha ha ha – zaryczał Remo – będę miszczem! Cynga powiedział, że będę miszczem! – darł się.
Wyglądał przerażająco taki pijany i zakrwawiony.
– Lej Konradzie!
Wypili.
Baśka szybko zajęła się jego głową, oczyściła mu ranę ze szkła i krwi. Do dezynfekcji idealnie przydała się ich podstolanka.
Cynga zajął się obmacywaniem Kariny. Wszyscy wyraźnie czuli już działanie wypitego alkoholu. Konrad spojrzał na Martę.
– Przejdziemy się? – zapytał.
– Chodźmy – uśmiechnęła się do niego.
Wyszli z klubu. Była mroźna lutowa noc. Dziewczyna podała mu rękę, poczuł jej ciepło. Ruszyli w kierunku ulicy Zwycięstwa.
Przyjemność związana z trzymaniem dłoni Marty rekompensowała chłód. Trochę gadali, trochę milczeli. W pewnym momencie zatrzymali się.
Stanęli naprzeciw siebie, popatrzyli sobie w oczy. Nie musieli nic mówić. Konrad pocałował Martę, która wyraźne się tego spodziewała. Rozpłynął się w tym pocałunku. Zapamiętał go na zawsze.
– Będę musiała wracać do siebie.
– Czyli gdzie?
– Do akademika w Zabrzu. Jestem już zmęczona. Zapisz numer telefonu, pytaj o pokój 407 – podyktowała chłopakowi numer.
– Poczekaj, złapię taksówkę.
– Nie stać mnie na taksówkę do Zabrza.
– Ale mnie stać. Odwiozę cię i wrócę do Rema. Trochę się boję o tę jego głowę. cdn...
Dodano: 13.03.2010 17:30
 
skydiver (4.52)
mężczyzna, lat 50,
Dublin, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
Minęło kilka dni. Stosunki między Konradem a Anką nie układały się najlepiej.
Ale, o dziwo, to ona zabiegała teraz o spotkania z nim - kobieca intuicja. Tyle, że on jej unikał.
Zwal wszystko na stres w robocie – chodziło mu po głowie, choć tak naprawdę myślał o Marcie.
A, właśnie. Praca. W pełni kontrolowali z Remem sytuację po kantorem, jego właściciel ledwo dyszał finansowo. Szykowali się do realizacji planu Konrada. Zarabiali coraz więcej, a stosunki między nimi się zacieśniały.
Każdego dnia po robocie spotykali się w Bagateli, dzielili utarg, jedli i pili. Zarobione pieniądze dzielili równo na trzy.
Jeśli chodzi o dodatkowe źródło dochodów Rema i Cyngi, lichwę, Konrad w tym nie partycypował. Nie chciał. Często myślał na ten temat, wiedział, ze chłopaki nieźle na tym wychodzili, ale chciał dla siebie samego zachować jakieś zasady.
– Znowu dziś widziałem Irysa pod kantorem – powiedział Remo – Szedł z jakimiś dwoma przygłupami, jak mnie zobaczył odwrócił się i udawał, że go nie ma. Debil.
– Dobrze, że zawsze któryś z was jest, bo trochę się robi strasznowato – Konrad rzucił. – Rozmawiałem trochę z tą ich kasjerką. Mówiła, że szef zamyka interes, więc albo zwrócił się do Irysa ostatni raz o pomoc, albo jest druga, gorsza opcja – dodał.
– Jaka? – mruknął Cynga.
– Irys wie o jego problemach i sam chce przejąć biznes. Więc może się zrobić nerwowo.
– Czyli, tak czy owak, spróbują nas wywalić? Polej Konrad – ponaglił Cynga.
Polał. Wypili. To była już druga butelka tego wieczoru. Codziennie pękały minimum dwie.
– Dobra, od jutra stoimy wszyscy. Jak coś ma się zadziać, to się niedługo zadzieje – podsumował najstarszy.
– Idę dziś z Kariną do operetki, trza się odchamić, więc nara, buraki.
– O rzesz ty w mordę Cynga, ciebie tam nie wpuszczą. Albo ty albo inni widzowie. Ty ich na śmierć wystraszysz. Na co idziecie?
– Na „Potwór w operze” czy jakoś tak.
– Łał, toś dobrze trafił! Żeby cię tylko nie pomylili z głównym bohaterem – zarechotał Remo.
Konrad, jak zawsze w takich sytuacjach, starał się zachować kamienną twarz. Tym razem się nie dało.
– Chodź tu, głąbie, wypierdolę ci karczycho – wysyczał osiłek do zalewającego się łzami ze śmiechu chłopaka.
– Nie dzisiaj, Cyngus, nie dzisiaj. Miłego wieczoru, spadam – Konrad przybił piątkę z Cyngą, chwycił kurtkę i wybiegł z restauracji.
Złapał taksówkę i kazał się wieść do siebie na Styczyńskiego. Po drodze, kupił jeszcze Żubrówkę i jakieś jedzenie.
W domu włączył muzykę. Lubił Mozarta, ale słuchał go tylko gdy był sam. Wstydził się przed kolegami. Polał sobie i wypił, rozmyślał o Ance. Chyba jednak jej nie kochał. A w takim razie trzeba by to zakończyć.
– A po co? – usłyszał Głos – po co chcesz to kończyć? Trzymaj ją w rezerwie, nigdy nic nie wiadomo, zawsze może ci się jeszcze przydać. No, i zazdroszczą ci jej.
– No, tak, ale to nie w porządku.
– Byłoby nie w porządku, gdyby wiedziała. Ale ona nie musi tego wiedzieć.
– Ale to manipulacja – bronił się dalej Konrad.
– A może raczej dyplomacja? Tak, tak właśnie nazwałby to Talleyrand.
Może. Ten argument go przekonał. Konrad, co mu się ostatnio coraz częściej zdarzało, poczuł się wyjątkowo.
Inteligentny i przebiegły jak mistrz francuskiej dyplomacji. Poczucie własnej wartości przyjemnie urosło. Nalał sobie kolejną porcję wódki i kontynuował dopieszczanie własnego ego. Teraz był facetem z klasą i z kasą. Wiedział kim był Talleyrand i miał pieniądze na wódkę i zakąskę.
Przypomniało mu się także, że wie kim był również Machiawelli. I Nietsche. Znowu się napił, chwycił telefon i wybrał numer.
– Dzień dobry, mogę prosić Martę z 407?
– Chwileczkę, łącze.
Poczekał, aż ktoś w jej pokoju odbierze.
– Halo, słucham.
– Marta?
– Nie , Monika, ale już daję Martę.
– Cześć słoneczko, poznajesz? – czuł się pewnie, mówił pewnie, był gość.
– Słoneczko? Oho...odważny dzisiaj jestem – powiedziała z przekąsem.
– Nie no, tak tylko – zmieszał się trochę.
– Coś masz dzisiaj zmieniony głos?
– Eee tam, zaraz zmieniony. Miłość mi go zmieniła – improwizował.
– Czyli w końcu zmieniony czy nie? Bo właśnie sam sobie zaprzeczyłeś.
– No. Może trochę. Co robisz?
– Uczę się, sesja się zaczęła.
– A ja myślałem, że myślisz o mnie.
– Bo myślę. Tyle, że nie cały czas.
– Aha... Jak to nie cały czas? A ja myślę o tobie cały czas – powiedział z udawanym wyrzutem.
– Oj, Konrad, Konrad... Wolę jednak rozmawiać z tobą twarzą w twarz. Przez telefon jesteś jakiś inny. Jakbyś w coś grał. Poza tym skoro cały czas myślisz, to dlaczego dopiero teraz dzwonisz, a na dodatek nie jesteś trzeźwy.
– Jak to nie jestem trzeźwy? Wypiliśmy z chłopakami kilka piw do obiadu, a ty zaraz, że jestem pijany.
– Takie mam wrażenie. Przepraszam, jeśli cię uraziłam i niesłusznie oskarżyłam. Bardzo się cieszę, że w końcu zadzwoniłeś.
– Ja też się cieszę. Kiedy się spotkamy?
– Myślę, że jutro. Przynajmniej ja mogę jutro, nie wiem jak ty...
– Ok, przyjadę po ciebie o… po robocie, myślę ze koło dwudziestej. Pod akademik?
– Dobrze,to jesteśmy umówieni, a teraz kończę, muszę się pouczyć. Całuję.
– Pa – wyszeptał Konrad wyraźnie zadowolony. Nalał sobie kolejny kieliszek, usiadł w fotelu, wypił i zasnął.

Rano stara bieda. Kac. Te poranki robiły się bardzo męczące.
Znowu codziennie klinował. „Czym się trujesz, tym się lecz.” Przyszło mu do głowy to kretyńskie powiedzonko. Rozcieńczył żubrówkę z sokiem i poprawił jeszcze durniejszym powiedzonkiem: „no to chlup w ten głupi dziób”.
Wiedział, że pierwszego klina musi wypić ostrożnie. Tak, żeby nie zwymiotować. Organizm się bronił, musiał się przyzwyczaić. Potem już było z górki. Jak tylko lekarstwo zaczęło działać, wykąpał się, przebrał i pojechał pozarabiać.
I humor miał teraz zdecydowanie lepszy. Cieszył się na dzisiejsze spotkanie z Martą. Dzień mijał normalnie. Remo i Cynga kręcili się w okolicy, a on wymieniał marki i dolary. Zaczęło go suszyć, miał ochotę coś wypić. Jak na nieszczęście, był tak duży ruch w interesie, że nie miał czasu gdzieś wyskoczyć. Może i dobrze, bo chłopaki nie byliby zadowoleni z jego chlania w robocie.
Oni, owszem, pili w godzinach pracy. Mieli go tylko ochraniać, więc mogli sobie pozwolić na więcej luzu. Za to Konrad musiał być trzeźwy. Konrad dysponował kasą.
Cwaniaki, przeleciało mu przez głowę.
Z tych rozważań, wyciągnęła go młoda, ładna kobieta.
– Chciałabym sprzedać tysiąc marek, ale po lepszym kursie niż tam. Ile proponujesz?–miała wschodni akcent, jak z białostockiego.
– Mogę od pani kupić po wg kursów z tamtych czasów za markę.
Fajna dziewczyna, pomyślał przy okazji.
– Chwileczkę - uśmiechnęła się i przeszła do konkurencji sprawdzić kurs. Zamieniła kilka słów i wróciła.
– Zgodzisz się po do uzupełnienia?
– Myślę, że da się zrobić – spojrzał na nią.
Miała duże piersi. Zawstydzony zaraz spuścił wzrok. Dziewczyna tymczasem sięgnęła pod bluzkę, do biustonosza i wyciągnęła plik banknotów. Podała je wyraźnie zdekoncentrowanemu Konradowi. Ten zaczął przeliczać pieniądze.
W tym momencie, jakby spod ziemi, wyrosło dwóch mężczyzn. Zobaczył ich w ostatniej chwili. Jeden odepchnął dziewczynę, a drugi uderzył go w splot słoneczny. Na chwilę stracił oddech, potem dostał poprawkę w twarz. Nie zdążył nic zrobić, świat zawirował, a Konrad czuł, że się przewraca. Usłyszał krzyk, nie potrafił zlokalizować skąd dochodził. Instynktownie przewrócił się na brzuch, przyjmując pozycje embrionalną. Upadł w narożniku, w ustach poczuł krew.
Kasa. Tylko nie daj im kasy, przelatywało mu przez głowę. Poczuł kopnięcie w żebra. Wyrwali mu z rąk marki, które dostał od dziewczyny, on jednak za wszelka cenę chciał uratować swoje pieniądze. Miał ich przy sobie dużo. Mimo uderzenia zaczął błyskawicznie myśleć.
Gdzie, do kurwy nędzy, są Cynga i Remo?!
Zasłonił ręką głowę i przywarł do ściany. Przez chwilę patrzył kątem oka na napastników. Jednego zapamiętał wyjątkowo wyraźnie. Duży. Około trzydziestu lat. Na twarzy blizna po oparzeniu. Piegi. Pełno piegów.
– Zapamiętamy ten pysk – powiedział Głos.
– Dawaj, chuju, szmal, bo cię tu zabije – ryknął piegus.
Konrad zdawał sobie sprawę, że nie ma z nimi szans.
Jednak kasy nie zamierzał oddawać. Nie bez walki. Jeszcze bardziej się skulił i jeszcze bardziej przywarł do ściany. Utrudnił w ten sposób zadawanie ciosów w głowę, a ewentualne kopniaki trafiały go głównie w nogi i tyłek. Wszystko to działo się błyskawicznie.
– Spierdalamy, zostaw go! Słyszałeś?! Spierdalamy!
Konrad poczuł jeszcze jednego kopniaka w udo i wtedy usłyszał znajomy głos.
– Dorwiemy was, skurwysyny!! – wykrzyczał Remo – Macie przejebane!
` Konrad zorientował się, że napastników już nie ma, że musieli uciec. Podniósł się. Przyjaciela też nie było. Najwyraźniej ruszył w pościg. Wkoło stało kilku gapiów i przerażona dziewczyna.
– Żyjesz? – usłyszał za plecami i zobaczył Cyngę. W jego oczach dostrzegł autentyczną troskę i żądzę zemsty. Osobliwy duet emocji dawał przerażający rezultat estetyczny.
– Chyba tak, ale trochę dostałem.
– Wszystko zabrali?
Konrad urósł z dumy. Wprawdzie dostał solidny wpierdol, ale uchronił utarg.
– Z naszych nic im nie dałem – mówiąc to, rozejrzał się po podłodze – ale zabrali chyba z tysiąc marek, które dostałem od tej pani.
Głową wskazał na kobietę, która natychmiast włączyła się do rozmowy.
– Co będzie z moimi pieniędzmi? – zapytała drążącym głosem – Widziałam jak je wyrywali. Trzeba chyba wezwać milicję!
– Chwileczkę, z milicja zdążymy, szanowna pani – Remo wrócił z pościgu i z marszu włączył się do dyskusji lekko zdyszany – Zwiali mi gnoje. Szybko biegają, a poza tym się rozdzielili.
Konrad i Remo popatrzyli na siebie. Rozumieli sytuację. Nie chcieli milicji, z którą były tylko kłopoty i bez łapówek by się nie obeszło. Zdawali sobie sprawę, że muszą oddać kobiecie stracone pieniądze.
Gdyby rozeszło się wśród ludzi, że ich klientka straciła w trakcie transakcji z konikami (z nimi!) wszystko, co przyniosła, mogliby od razu zwijać interes.
– No, ale wie pani, te bandziory ukradły pani pieniądze – zaczął Cynga, który najwyraźniej nie podzielał ich punktu widzenia. Konrad widząc, co się święci wszedł mu w słowo.
– Oczywiście wszystko pani oddamy – uciął dyskusję – Po takim kursie, jak ustaliliśmy. A my już sobie poradzimy i ze złodziejami, i z milicją. Proszę się uspokoić - uśmiechnął się do niej tym swoim nieśmiałym uśmiechem małego chłopca.
Kątem oka spojrzał na Cynge i uśmiech całkowicie wyparował. Z twarzy wspólnika zniknęło współczucie, pozostała żądza mordu. Na szczęście w porę zainterweniował Remo.
– Cynga, bracie, pozwól na słówko. A ty Konradzik, rozlicz się z panią.
Chwycił wspólnika za rękę i pociągnął za sobą kilka metrów dalej.
– Proszę sobie wytrzeć usta – kobieta podała Konradowi chusteczkę jednorazową i przyjaźnie się uśmiechnęła – Dziękuję panu bardzo. Mam na imię Olga.
– Nie ma za co – wytarł usta, po czym przeliczył banknoty i podał swojej nowej znajomej – Proszę, pani pieniądze. Mam na imię Konrad.
– Jeszcze raz dziękuję. Proszę wziąć mój numer telefonu. Gdybym była potrzebna do złożenia zeznań. Podała mu karteczkę. Albo do czegoś innego – dodała miłym szeptem, puszczając do niego oczko, po czym się oddaliła.
Wrócili wspólnicy. Cynga wściekły i milczący, Remo zakłopotany.
– Konrad, jak ty się czujesz? – zapytał.
– Teraz dopiero do mnie dociera, co się stało. Głowa i żebra bolą, ale wyżyje. Popatrz, aż cały chodzę z nerwów – wyciągnął przed siebie trzęsące się ręce.
– Co z naszą kasą?
– Mam wszystko, oprócz tych złotówek za tysiąc marek.
– Dobra. Na dziś kończymy, trzeba pogadać. Chodźmy do Myśliwskiej, najbliżej – Remo przejął inicjatywę.
Chwilę potem siedzieli już w restauracji, zamówili litra Żytniej i tatara. Ponoć tu, w Myśliwskiej, był najlepszy w mieście.
– Ja pierwszy będę gadał – już trochę bardziej opanowany Cynga rozpoczął naradę i wystrzelił od razu na wstępie – Ja się na ten tysiąc marek składać nie będę. Nie będę dawał kasy na dupę za to, że jest ładna.
– Tak jakbyś wcześniej na dupy kasy nie wydawał – odparował Remo.
– Jak na nie wydaję, to przynajmniej je dymam. Ta do matoła przymilnie zęby suszy, a ten naiwniak już z kasy wyskakuje i to w dodatku naszej kasy – odburknął.
Wypili po kolejce, którą nalał Konrad.
– Dobra, Cynga, nie przesadzaj. My też sprawę spierdoliliśmy. Gnoje wparowali jak nas nie było, nie? To po pierwsze. Po drugie, Konrad kasy nie stracił. Nie oddał, mimo, że go napierdalali, a my mieliśmy go chronić. Tak czy nie?
– No tak –przyznał opornie Cynga.
– Po trzecie, jakby poszło w miasto, żeśmy przekręcili kobitę, kto by chciał kupować jeszcze pod kantorem i ryzykować?
Cynga podrapał się po głowie, nalał sobie, tylko sobie, wypił.
Konrad obserwował wspólników milcząc. Nie chciał występować w roli własnego adwokata, poza tym wszystko go bolało i nerwy dawały znać o sobie. Rozczulać się nad sobą zaczął.
– A niech to chuj, dobra, macie rację. Spisałeś się chudziaku – Cynga ostatecznie się rozchmurzył, uśmiechnął i klepnął chłopaka w plecy – Mogłeś chociaż wziąć od tej dupy telefon. Może by jakiś numerek wyszedł, he he... Za te tysiąc marek przyjacielską laskę mogłaby zrobić.
Konrad trochę udobruchany w końcu przemówił.
– Póki jestem jeszcze trzeźwy, musimy pogadać o zmianach w robocie. Za dużo dziś ryzykowaliśmy. Ja miałem przy sobie równowartość ponad dziesięciu tysięcy marek i dolary. Mogli nam to skroić.
– Fakt – ponownie włączył się Remo – co wymyśliłeś?
– Nie powinienem mieć przy sobie więcej niż tysiąc papieru. Większa gotówkę powinien mieć Cynga i siedzieć gdzieś w pobliżu, może nawet tu, w Myśliwskiej. Jak będzie jakaś większa transakcja, to ty, Remo, poinformujesz go i przyjdzie z kasą. Będzie dużo bezpieczniej. No tyle tylko, że skończy się wasze „nicnierobienie”. Bieganie za dziewczynami i ciuchami.
– Hmmm... z tym „nicnierobieniem” to uważaj, bo nas obrażasz – groźnym tonem oznajmił Cynga.
Jednak po jego minie było widać, że się zgadza i nie gniewa.
– Dobra Konradzik, niech ci będzie. Od poniedziałku zrobimy tak, jak mówisz – Remo zamówił kolejna butelkę – Młody, dziś jesteś naszym gościem, stawiamy. Pokazałeś jaja, a i trzeba się dowiedzieć, kto tę robótkę nagrał. Nie można skurwielom odpuścić.
– Ja myślę, że oni byli nasłani. Was tu nie było. Szli na pewniaka i wiedzieli, którym wyjściem uciekać. Ktoś im musiał naświetlić sytuacje chyba, i pewnie nas obserwowali. Ale gdyby tak było, na pewno bym się zorientował. Twarzy tego poparzonego szybko się nie zapomina.
– Czyli Kantorek?
– Tak sądzę. Dogadał się z Iryskiem i sprowadzili kogoś na gościnne występy.
– I tak pewnie było, zresztą wkrótce się dowiemy. Mam sprawdzone źródła – na twarzy Cyngi zagościł złośliwy uśmiech. Jeden z tych uśmiechów, których nie chcemy widzieć u ludzi tego pokroju. Zwłaszcza, gdy chodzi im o nas.
– Dziś pójdziemy do Gwarka, weźmiemy nasze studentki i zrobimy imprezkę – zdecydował Remo.
– Może być, bo tych debilnych operetek to ja już mam dosyć. Wyją tam jak nienormalni, a baby stare i grube. Nie ma na co popatrzeć.
Konrad i Remo znacząco spojrzeli po sobie, żaden jednak się nie uśmiechnął. Jakoś woleli sobie oszczędzić blach i karczych.
– Powiem Karinie, żeby wszystkie przyjechały taksówką –zdecydował Cynga, zwalniając w ten sposób Konrada z obowiązku pojechania po Martę.

Spotkali się wieczorem w klubie, Marta była elegancko ubrana i umalowana. Wyglądała pięknie, czego nie można było powiedzieć o Konradzie, na twarzy którego pojawił się duży siniak. Nie widzieli się tydzień. Chłopak był podekscytowany.
– Ślicznie wyglądasz.
– Za to ty średnio – Marta szybko się zorientowała, że już dużo wypił.
– Mieliśmy dziś trochę problemów w pracy – próbował się usprawiedliwić.
– Taaa... wiem, Karina mi mówiła. Niebezpieczna ta wasza praca... Powiedz Konrad, warta tego chociaż?
– Jasne, że warta. Gdzie ja takie pieniądze zarobię? Wszystkich zwalniają z pracy, zamykają huty, kopalnie, a ja w dzień zarabiam tyle, co inny przez miesiąc, o ile ma robotę. Teraz i Konrad wyraźnie zaczął się popisywać. Sam był zaskoczony, że zaczyna mówić jak Remo. Robił tak trochę dlatego, bo Marta trzymała go dziś na dystans.
– No nie wiem, może masz rację. Chociaż nie czuję się do końca przekonana. Boli cię?
– Nie bardzo, znieczuliłem się wódką, he he...
Ale na jej twarzy nie dostrzegł rozbawienia.
Siedzieli przy stoliku sami. Cynga i Remo tańczyli na parkiecie jak dwa hipopotamy. Konrad nalał sobie i wypił. Potrzebował tego, żeby rozmowa się lepiej kleiła.
– Jesteś dzisiaj jakaś inna, wiesz?
– Jaka?
– No nie wiem , inna... Coś się stało?
– Nic się nie stało, może jestem zmęczona nauką przed egzaminami – ale w oczy mu nie patrzyła.
– Marta ja cię przepraszam, wiem, że trochę wypiłem, ale serio, było dzisiaj ciężko. Bardzo się cieszę, że cię widzę. Cały czas o tobie myślałem, nie mogłem się doczekać, kiedy się spotkamy. Ja się chyba w tobie zakochałem – wystrzelił.
Sam nie wiedział, dlaczego to powiedział. Czy spowodował to wypity alkohol czy akurat lecąca sentymentalna piosenka. Fakt. Powiedział to. Poczuł się jak w przedwojennym melodramacie. Ujął go nastój i doniosłość chwili.
– Konrad, nie przesadzaj. Widzimy się drugi raz , a ty mi już miłość wyznajesz. Do tego trzeba czasu, a nie litra wódki – zgasiła go.
Zgłupiał. Takiej reakcji się nie spodziewał. Poczuł się zagubiony. Miała rację. Wyznanie miłości, jeśli ma być coś warte, powinno być oparte na jakiś fundamentach, pomyślał. Wtedy usłyszał Głos.
– Ona z ciebie zadrwiła.
– To nie było miłe z twojej strony – powiedział Konrad z wyrzutem i wypił kolejną porcję wódki.
– Podobnie nie było miłe to, że się upiłeś przed naszym spotkaniem, że traktujesz mnie jak dupę lecącą na kasę, czy idiotkę, która ma uwierzyć w jakiś bezmyślny, pijacki bełkot o miłości – powiedziała spokojnym głosem, pozbawionym emocji.
– Chyba trochę przesadzasz. Poza tym mieliśmy miło spędzić wieczór, a nie się kłócić – powiedział pojednawczo i uśmiechnął się.
– Ja też miałam zamiar z tobą miło spędzić wieczór. Żeby było jasne. Ale ty jesteś pijany. Wczoraj, kiedy do mnie dzwoniłeś, było to samo. Nie chcę się spotykać z wiecznie pijanym facetem. Naoglądałam się tego u siebie w domu i dziękuję.
– Nie wiedziałem.
– Nic o mnie nie wiesz, bo się nie znamy. Dlatego nie gniewaj się, ale wrócę do akademika. Straciłam nastrój. Nie przekreślam naszej znajomości, podobasz mi się, ale nie wtedy, kiedy się ledwo trzymasz na nogach. Dlatego poczekam, aż wytrzeźwiejesz i zadzwonisz, ok?
Poczuł się głupio, ale nie był w stanie nic mądrego powiedzieć, pozostało się zgodzić.
– Jak chcesz, odprowadzę cię…
– Nie trzeba, trochę nie jesteś w formie, odpocznij.
Wstała , ucałowała go w policzek i odeszła.
Został sam. Nie chciał być sam, pomyślał o Ance.
– Dlaczego nie...?
Wypił znowu. Poszedł do automatu telefonicznego i zadzwonił. W słuchawce usłyszał jej głos.
– Cześć, Ania, co robisz?
– Oglądam film. Myślałam, że się spotkamy, więc sobie nic nie organizowałam.
– I dobrze myślałaś, przyjadę po ciebie za pół godziny i pojedziemy do mnie.
– Dobrze, będę za pół godziny na dole.
Poszedł pożegnać się z kumplami, ale nie puścili go dopóki nie obalił z nimi jeszcze jednej flaszki. Teraz już był naprawdę pijany.
Obudził go ból. Bolała szczęka i żebra. Było już jasno. Dobrych kilka sekund zajęło mu uświadomienie sobie, że leży we własnym łóżku i to nie sam. Przez chwilę starał się odtworzyć wczorajszy wieczór, ale jego pamięć sięgała zaledwie do pobytu w Gwarku.
Nie miał pojęcia kiedy, jak i z kim dostał się domu. Te cholerne poranki!!! Znowu czuł strach i wstyd. Znowu był przeświadczony o swojej małości i beznadziei.
– Co ja wyprawiam ze swoim życiem? – pomyślał.
– Wszystko w porządku, nie histeryzuj – Głos uspokajał.
Konrad odwrócił się na bok i z ulgą zobaczył Ankę. Spała. Nie wiedział, jak się u niego znalazła.
Zsunął się z łóżka i poszedł do łazienki. Musiał coś zrobić z tym koszmarem, który miał w ustach. W lodówce stał jakiś sok. Konrad opróżnił całą zawartość opakowania, nie było tego dużo.
Spojrzał na łóżko, dziewczyna miała otwarte oczy, patrzyła na niego.
– Nie wyglądasz dobrze.
– A czuję się jeszcze gorzej.
– Zrobić ci coś do jedzenia?
– Nie dam rady. Na samą myśl o jedzeniu, robi mi się niedobrze.
Wstała, była naga, podeszła do niego, podziwiał jej smukłe ciało. Pogładziła jego policzek.
– Co ty ze sobą robisz?
– Przestań proszę, ledwo żyję.
– Wezmę kąpiel.
Jak tylko weszła do łazienki, założył buty, chwycił kurtkę i wybiegł z mieszkania.
W sklepiku zrobił zakupy i na miejscu wypił piwo. Poczuł się trochę lepiej.
Wrócił, dziewczyna jeszcze się kąpała. Wszedł do łazienki i przyglądał się jej. Zdecydowanie była piękna, poczuł jak wzbiera w nim żądza. Klęknął przy wannie i zaczął głaskać ja po włosach. Jego ręce zaczęły błądzić po jej szyi i plecach. Usłyszał głębokie westchnienie. Uznał je za zachętę. Zaczął delikatnie masować jej piersi. Poczuł jak twardnieją. Zbliżył do nich usta i zaczął całować. Słyszał jej przyspieszony oddech, jednocześnie jego ręka powędrowała w okolice łona.
Dziewczyna przywarła ustami do jego włosów i coraz ciężej oddychała. Kiedy wsunął palce między jej uda, już cala drżała. Wtuliła się w niego.
– Chodźmy do pokoju – wyszeptała.
Kochali się z pasją, jakby brakowało im czasu. Z chłopaka spłynęło napięcie. Uspokoił się. Kiedy odpoczywali, położył głowę na jej piersi i zamarł. Ogarnęła go błoga cisza i spokój.
– Teraz już chyba wiesz, dlaczego nie powinieneś z niej rezygnować – powiedział Głos.
– Trochę to podłe – pomyślał.
– Życie, samo życie – odpowiedział Głos.
– Co się dzieje? – zapytała dziewczyna szeptem.
– Nie rozumiem?
– Jesteś pobity, nerwowy, znowu dużo pijesz, a przecież wszystko sobie ułożyłeś. Jestem z ciebie dumna. Powinieneś być spokojny i chodzić z podniesioną głową. Zdałeś egzaminy, dobrze zarabiasz. Ci twoi wspólnicy też sprawiają wrażenie raczej konkretnych ludzi. Intelektualnymi orłami nie są, ale przynajmniej wiedzą, czego chcą. Tata mówi, że tacy daleko zajdą.
– Proszę, zostawmy to, co mówi twój tato – odparł Konrad lekko rozzłoszczony.
– Nie wiem, skąd u ciebie ta alergia na moich rodziców? Oni cię przecież wreszcie polubili.
– Nie wątpię, szczególnie ostatnio, jak mi dobrze idzie.
– Jesteś niesprawiedliwy, ale zostawmy to. Więc co się dzieje, możesz mi odpowiedzieć?
– Sam nie wiem, w sumie to nic się nie dzieje. Te ślady na twarzy, to nie z mojej winy. Wczoraj napadli na mnie jacyś kolesie, jak kupowałem marki. A z tym piciem to nie przesadzaj. W tej pracy jest często nerwowo, muszę czasami stresa odreagować.
– Jak to napadli na ciebie?! Tam w Ikarze?!
– Normalnie, chcieli mnie okraść. Tak, przed kantorem – zaczynał się niecierpliwić. Wstał, założył spodnie i podszedł do lodówki.
– Chcesz piwo?
– O dziesiątej rano?! Nie, dziękuje, może ty też trochę poczekaj? Poza tym wiesz, że nie lubię piwa.
– No tak... Suszy mnie i głowa mnie boli.
Wtedy odezwał się Głos.
– Jedna i druga taka sama, zmówiły się na ciebie? To taka nowa moda? Pojeździć po Konradzie? He he he...
Konrad otworzył butelkę i od razu wypił połowę.
– Wykończysz się, jeśli dalej będziesz tak żył. Myślę, że ciążą ci twoje stosunki z rodzicami.
– Nic mi nie ciąży, zostawmy temat moich starych w spokoju. Oni żyją sobie, ja sobie i tak jest dobrze. Ania, męczysz mnie. Celowo to robisz? Mam problemy z zebraniem myśli, wczoraj mało mnie nie zatłukli, a ty dziś postawiłaś za cel, pogadanki z gatunku moralizatorsko-zbawczych.
– Skoro przez ileśtam dni nie masz czasu się spotkać i porozmawiać, staram się wykorzystać okazję. Więc przestań być cyniczny. Też mogłabym dojść do wniosku, że jesteś ze mną tylko dla seksu.
– Wiesz, że tak nie jest.
A w głowie zabrzmiało – Nie taka głupia ta twoja Anka, co?!
– No co ty, jak możesz tak myśleć...? – głos trochę Konradowi zadrżał.
– Mam nadzieję. Tym bardziej teraz, kiedy robi się z ciebie taki zaradny facecik. Przystojnych wielu, ale takich z głową na karku, przedsiębiorczych, to zapomnij, jeden na tysiąc się trafia. Tato mówi...
– Ania, proszę... – wszedł jej w słowo, choć te komplementy sprawiały mu przyjemność.
– Już dobrze – uśmiechnęła się, wstała z łóżka i ponownie poszła do łazienki.

Został sam ze swoimi myślami. Nurtowało go pytanie Anki, dlaczego jest źle, skoro jest tak dobrze. Skąd te niepokoje, lęki.
Przechylił butelkę i wypił do dna. W głowie siedziała mu też Marta. Po wczorajszym spotkaniu czuł niedosyt. Popatrzył na pustą butelkę i zdecydował, że przemęczy się dwa dni i wyleczy kaca.
Wiedział, że nie czeka go nic miłego. Ale jak postanowił, tak zrobił.
Starał się teraz wszystko w swoim życiu poukładać. Wprawdzie nie sprzyjało temu silne obniżenie nastroju, które nim zawładnęło, ale po tygodniu było już znacznie lepiej.
W robocie poczuł się zdecydowanie bezpieczniej. Wprowadzili w życie jego plan, więc pracował w dużo większym komforcie.
Każdego wieczoru przeznaczał przynajmniej dwie godziny na naukę, która zaczęła mu sprawiać przyjemność. W końcu miał szansę w niedługim czasie skończyć liceum, a potem zdawać egzaminy na studia. Nigdy nie był specjalnie systematyczny, ale czasu zostało mało, więc zdecydował, że tym razem zrobi wyjątek.
Przez cały ten okres dużo myślał o Marcie. Po około dwóch tygodniach od nieudanej randki, postanowił, że pojedzie do niej do akademika. Wsiadł więc po fajrancie do taksówki i pojechał. Po drodze kupił piękną, czerwoną krwistą różę. Serce mu bilo przyspieszonym rytmem, a ręce się pociły.
Pomyślał, że fajnie byłoby wypić jakieś piwko dla odwagi, jednak szybko odegnał od siebie pokusę. Przypomniał sobie przyczynę ich ostatnich nieporozumień.
W recepcji kazali mu poczekać. Po kilku minutach nerwowego oczekiwania, zobaczył ją. Miała mokre włosy i była w dresie.
Przez ułamek sekundy przeleciało mu przez głowę, by uciec, odwrócić się na pięcie i odejść. Jednak uśmiech, którym go przywitała, dodał mu otuchy.
– Wreszcie się ciebie doczekałam, Konrad. A toś mi zrobił niespodziankę. No chodź, chodź, podejdź tu – dziewczyna zdawała się promieniować pozytywna energią.
Podszedł nieśmiało, a wtedy ona szybko pocałowała go w usta zanim zdążył cokolwiek z siebie wybełkotać.
– Cześć, przepraszam, że bez zapowiedzi, ale...
– Nie tłumacz, nie trzeba – chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą.
Poszli po schodach, potem przez korytarz do jej pokoju.
– Tu mieszkamy, nic ciekawego, jak widzisz, ale moja współlokatorka to fajna dziewucha i super się dogadujemy. Napijesz się kawy?
– Z przyjemnością.
Był bardzo podekscytowany. Marta była bez makijażu, naturalna, mimo to, wydawała mu się nieziemsko piękna. Robiła na nim takie wrażenie, że znów nie potrafił z siebie wydobyć sensownego zdania. Czuł się głupkowato. Zagubiony i jednocześnie szczęśliwy z tego, że przebywa w jej towarzystwie.
Robiła kawę. On w tym czasie ja obserwował, czego zresztą była świadoma.
– Przykro mi z powodu naszego ostatniego spotkania. Nie powinienem był się tak zachowywać – powiedział, by przerwać milczenie.
– Najważniejsze, że wyciągnąłeś wnioski i dzisiaj się nie nawaliłeś. Widzę, że albo jesteś nieśmiały, albo małomówny – puściła do niego zalotnie „oczko”.
– Nie wiem... Może jedno i drugie.
Czuł, że się czerwieni.
– Muszę ci powiedzieć, że taki podobasz mi się zdecydowanie bardziej.
Po tym, co usłyszał, był pewien, że teraz na twarzy jest purpurowy.
– Przytulnie tu – zmienił temat.
– Przestań ściemniać, też mam oczy i wiem, że wiele można powiedzieć o akademiku, ale nie to, że jest przytulny. Ale jest tani, więc jak się nie ma, co się lubi… – powiedziała, a on ponownie poczuł się zagubiony.
– Skoro tak, to ubieraj się. Pojedziemy gdzieś coś zjeść i może potańczyć.
– A to nawet fajny pomysł. Tylko we dwoje? To już będzie randka, taka prawdziwa! Mówiąc to odwróciła się i zaczęła przeglądać zawartość szafy. Potem ściągnęła bluzę i spodnie od dresu, została tylko w majtkach.
Chłopak zobaczył jej piękne, kształtne plecy. Poczuł się zdezorientowany, zawstydzony i podniecony zarazem.
Zobaczył jak sięgnęła do szuflady i wyciągnęła biustonosz. Mimo wszystko wstał i odwrócił się do niej plecami. Po chwili usłyszał:
– A ty co tak się ode mnie odwracasz aaa...?
– Nie chciałem cię krępować – zorientował się, że ma sucho w ustach.
– Nie czuję się przy tobie skrępowana, możesz mi wierzyć.
Dokończyła ubieranie się.
– Jestem prawie gotowa, jeszcze się tylko pomaluję i możemy iść.
Pojechali do Zodiaka w Gliwicach. Oboje wyraźnie sobą zainteresowani, wyglądali na typowa parę, będącą na etapie pierwszej fascynacji.
– Jak to się stało, że Remo i Cynga są twoimi wspólnikami? Nie pasujecie do siebie…
– To, że jestem ich wspólnikiem, zawdzięczam Remowi. Tak wyszło, że to oni wzięli mnie do rozkręconego interesu. Ja im to tylko pomogłem popchnąć dalej.
Z Remem wyrośliśmy na jednym podwórku. Byliśmy dobrymi kumplami już w podstawówce. Pomagałem mu w nauce, chyba to docenił, bo jakiś czas temu pomógł mi pozbierać życie do kupy i wprowadził do interesu. Szczerze mówiąc jestem mu z tego powodu bardzo wdzięczny. Zresztą Cyndze też.
– Jak to pozbierać życie do kupy, możesz jaśniej?
– Bo widzisz, trzy lata temu wyprowadziłem się z domu. Jak tylko skończyłem osiemnastkę. Choć pewnie lepszym sformułowaniem będzie - uciekłem.
– Uciekłeś z domu? – powtórzyła z niedowierzaniem.
– No tak, dusiłem się tam. Nie potrafiłem znaleźć porozumienia. Klimacik był średni, z siekierą wiszącą w powietrzu. Wiesz o czym mówię?
– Tak.
– Trwające tygodniami ciche dni, kończące się pijatykami – Konrad zaczynał podnosić głos.
Dziewczyna widziała, że mówi o rzeczach, które wciąż go bolą.
– Obserwowałem ich życie i wiedziałem jedno - wszystko tylko nie to! Zrobię wszystko, byle moje wyglądało inaczej. Nieraz miałem wrażenie, że oni urodzili się tylko po to, by się kłócić lub gapić w elektryczne pudełko, zwane telewizorem. A jedyną rozrywką, jaka znają, jest chlanie. Zastanawiałem się, czy to ten system, ta cholerna komuna, sprowadziła ludzi do takiego poziomu? Czy to może jakaś nasza polska cecha narodowa? Nie wiem... Wiem jedno, prawie wszyscy moi najbliżsi koledzy mieli podobne atrakcje. Ja tak nie chcę.
Nie chcę i nie będę tak żyć. Niech będzie krotko, ale z jajem. Niech coś się dzieje! – mówiąc to, wyraźnie się nakręcał – Chcę coś w życiu osiągnąć, zdobyć wykształcenie, zobaczyć świat, wyrwać się stąd. Nie chcę, by moje życie, było dla nikogo niezauważalnym epizodem.
– Konrad, nikt tego nie chce. Nasi rodzice też pewnie tego nie chcieli. Jednak przemawia przez ciebie trochę brak pokory.
– Mówisz jak ksiądz dobrodziej. Co znaczy brak pokory? Czy nieudacznictwo życiowe, nazwiemy życiem w pokorze, a ambicję i chęć osiągnięcia sukcesu, brakiem pokory? W ten sposób można stłamsić i ogłupić każdego człowieka. Jednak nie mnie!
Oczy mu się świeciły. Marta widziała, że wierzy w to, co mówi.
– Jestem chyba ostatnią osobą, która chciałaby, żebyś został nieudacznikiem, jak to ładnie nazwałeś. Po prostu uważaj, żeby sama ambicja cię nie przerosła.
Pasja, z jaką przekonywał ją do swoich racji, imponowała Marcie, chociaż nie ze wszystkim się zgadzała. Podobał się jej coraz bardziej.
Położyła rękę na jego dłoni, czule pogłaskała. Zamilkł, uspokoił się, popatrzył jej w oczy. Pocałował ją w usta, zaraz potem znowu zawstydził się tego, co zrobił.
– Przepraszam…
– Za co, głupolu? Chodź tu.
Uśmiechnęła się, przysunęła się do niego i teraz to ona go pocałowała.
Dokończyli jedzenie. Na taniec nie mieli ochoty. Obojgu największą radość sprawiało przebywanie ze sobą we własnym, i tylko własnym, towarzystwie.
Spoglądanie sobie w oczy. Wąchanie skóry, włosów, dłoni. To było po stokroć bardziej atrakcyjne, niż zabawa w tłumie. W tej samej chwili doszli do wniosku, że tak chyba może wyglądać szczęście.
– Może pojedziesz do mnie?– popatrzył błagalnie w jej oczy.
– Nie, Konrad, jeszcze nie. Przysięgam ci, że bardzo chcę, ale właśnie dlatego nie pojadę. Boję się. Za wcześnie – mówiła to bez przekonania, wbrew sobie, ale wiedziała, że postępuje słusznie.
Konradowi prawie serce pękło, ale nie naciskał. Zrobiło się późno. Dopiero teraz zauważyli, że są jedynymi gośćmi. Ich stolik stał na uboczu sali, dawał poczucie intymności. Zajęci sobą stracili poczucie czasu i miejsca.
Konrad uregulował rachunek, zostawiając dość duży napiwek, z czego, swoja drogą, był bardzo dumny. Stać go było. Na ulicy zatrzymał taksówkę i odwiózł Martę do akademika. Przez całą drogę tulili się do siebie, całowali, głaskali i całowali. Życie było piękne.
Dodano: 14.03.2010 15:24
 
survi (4.68)
mężczyzna, lat 47,
Kilkenny, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
Przydałby się nowy dział......"Czytelnia"
Dodano: 14.03.2010 16:21
 
skydiver (4.52)
mężczyzna, lat 50,
Dublin, Irlandia
Temat:  Zapalniczka

Teraz naprawdę wszystko zaczęło się dobrze układać.
Dobrze, a nawet bardzo dobrze. Uśmiechnęło się do nich szczęście w robocie. Tak, jak wnioskował Konrad, atak na niego był ustawiony przez Kantorka. Najwyraźniej miał dość konkurentów i wszedł w ścisłą współpracę z Irysem. Miał go chyba nawet wziąć na wspólnika. Takie akcje miały się powtarzać systematycznie.
Te wiadomości chłopaki zdobyli wprost od pracownicy kantoru, która czując, że może zostać bezrobotna, a może też trochę z osobistych powodów, zaczęła się oglądać za nowymi chlebodawcami. Jako, że była kasjerką walutową i jednocześnie księgową, stanowiła bardzo cenny nabytek.
Przy okazji wyszły na jaw bardzo istotne fakty z prywatnego życia jej szefa. A mianowicie, że jego kasjerka oprócz pracy w kantorze, uprzyjemniała mu wolne chwile sprawnymi ustami i językiem.
Chłopaki znając sytuację ekonomiczną i osobistą Kantorka, złożyli mu propozycję nie do odrzucenia - za dziesięć tysięcy marek, przejmują interes.
Początkowo się zaklinał, że w życiu za takie grosze nie odejdzie, jednak kiedy zostało mu zakomunikowane, że żona dowie się o francuskich zabawach jego i pani Hani, natychmiast się zgodził. Pani Hania wiedziała, że dom, mieszkanie i samochód, są przepisane na żonę Kantorka i, gdyby doszło do rozwodu, ten zostałby z gołą rzycią.
Wszystkie te sekrety pani Hania wyjawiła Cyndze całkiem gratis, co zaoszczędziło chłopakom dodatkowe pięć tysięcy marek, obcinając poprzednią propozycję o połowę. Pozostała kwestia „słupa”, który w ich imieniu, oficjalnie miał przejąć kantor.
Po naradzie doszli do wniosku, że do tego idealnie nadawałaby się przyrodnia siostra Rema, Monika. Inteligentna, lojalna, bezrobotna i z rodziny, ale nosząca inne nazwisko.
– Jedno, co mnie jeszcze niepokoi – powiedział Konrad podczas narady – to nasza Hania. Za dużo wie i daleko jej do lojalności. Nie mamy gwarancji, że nie wypapla komuś o wszystkim.
– To fakt – przytakiwał Remo.
– Hmmm... Myślę, że trzeba, po pierwsze, zgodnie z umową ją zatrudnić, przez to będziemy ją mieli pod kontrolą, a po drugie, zebrać na nią maksymalnie dużo kwitów. Tak na wszelki wypadek, na przyszłość, gdyby znowu przyszła jej ochota, podzielić się z kimś swoją wiedzą o naszych sprawach.
– Te, Konrad, podobasz mi się. To ma sens... W mordę , to ma sens – Cynga poklepał chłopaka po plecach – Nawet mam pomysł jak to zrobimy. Poświęcę się dla dobra wspólnego. Skoro obciągała Kantorkowi, to nowemu szefowi też będzie obciągać. Można to nagrać, no wiecie, jak na filmach. Przyda się ta kamera wideo. Ta, cośmy ją od tego Pawełka za dług skasowali.
Nie dalej jak tydzień wcześniej chłopcy w ramach rozliczeń, oprócz pożyczonych pieniędzy i trzystu procent odsetek za miesiąc, zabezpieczyli sobie także kamerę wideo. Absolutną nowinkę techniczną. Za trud - jak to ładnie określili.
Kontrahentem był pan Paweł, któremu skończył się właśnie limit szczęścia w nowej kapitalistycznej rzeczywistości. Jego nieszczęście polegało na tym, że miał szczęście otrzymać kredyt z banku na rozwoju sklepu spożywczego. Tyle, że właśnie w kraju zaczynała się rozkręcać hiper inflacja.
– No, to Cynga teraz będzie jak Vidal Sassoon, dwa w jednym. Aktor i szantażysta –zaśmiał się Remo.
W krótkim czasie wprowadzili swoje ustalenia w życie. Cynga zaczął podrywać Hanię, a siostra Rema oficjalnie przejęła od Kantorka firmę. Na odchodnym zakomunikowano mu, że jeśli ktokolwiek dowie się o kulisach sprawy, jego żona otrzyma pełne informacje, na temat kosmopolitycznych upodobań męża, ze szczególnym uwzględnieniem umiłowania francuszczyzny.
Na pozór więc, nic się nie zmieniło. Chłopaki nadal stali pod kantorem, a w mieście wszyscy się śmiali z głupoty nowej właścicielki Moniki i sprytu Kantorka, który jak plotka głosiła, sprzedał biznes za sto tysięcy marek.
W tym samym czasie, pojawiła się kolejna szansa na rozwój działalności.
Właściciel kantoru na dworcu, Wiesiek Żelazo, wpadł w poważne problemy z Temidą. Szybko stało się jasne, że jedzie na kilkuletnie wakacje na koszt podatników.
Znali się z Cyngą jeszcze z czasów pracy w kopalni. Wiesiek znał realia, wiedział, co dzieje się pod nieobecność szefa z biznesem, więc zaproponował Cyndze czasowe przejęcie. Była to wyjątkowo dobra okazja. Kantor znajdował się obok kolejowego komisariatu milicji, co utrudniało występowanie potencjalnych koników, pokroju Cyngi i Rema.
Dwadzieścia tysięcy marek odstępnego, w sytuacji Wieśka mogło się wydawać zbyt dużą sumą, jednak Cynga, z racji starej znajomości, odpuścił sobie targi. Żona Wieśka dostała pieniądze. Wszystko było przepisane na nią, więc szybko załatwili formalności.
Aby nie wzbudzać podejrzeń, w roli „słupa”, wystąpiła kuzynka Cyngi.
W ten sposób chłopaki zaczęli kontrolować już dwa bardzo dobrze zlokalizowane kantory.
Kasy przybywało. Konrad był w amoku pracy i nauki. Pisemną maturę zdał bez problemu, co było uwieńczeniem jego dwumiesięcznej pracy i nauki. Jego wspólnicy, widząc jak bardzo mu zależy, w ostatnich dwóch tygodniach przed egzaminem, całą robotę wzięli na siebie. Był im za to niezmiernie wdzięczny.
Remo i Cynga wiedzieli, że Konrad ma potencjał. Najlepszym tego dowodem było pięciokrotne zwiększenie zarobków. Z kolei on dostawał od nich, dawno już zapomniane, poczucie bezpieczeństwa i braterstwa. Wiedział, że może na nich liczyć i to dodawało mu energii.
Starał się też, między innymi, dla nich. Żeby byli z niego dumni i doceniali go. W ogóle dziwnie dobrze zaczynało się to wszystko układać. Do tego przemiany w kraju, sprzyjały również przedsiębiorczym i cwanym.
Konrad czuł się jak ryba w wodzie. Wiedział, że wobec Nowego trzeba iść do przodu. Nie czuł lęku, jaki czuła większość Ślązaków. Młody polski kapitalizm to był jego żywioł.
Zdał ostatni egzamin ustny i był z siebie dumny. Cieszył się, że znów kontroluje swoje życie i wszystko byłoby super, gdyby nie prześladujące go poczucie nierealności sytuacji w jakiej się znalazł. Jakby to nie było jego życie, a kogoś innego.
Korzystając z dobrej passy, postanowił także iść na studia. Wybrał psychologię na Uniwersytecie Śląskim. Za dużo i za często zastanawiał się nad własnym i innych zachowaniem, nie potrafiąc zrozumieć ich przyczyn. Chciał je poznać. Żeby lepiej sobie radzić ze sobą. Żeby lepiej radzić sobie z innymi. I wreszcie żeby jeszcze lepiej wykorzystywać prawa psychologii w biznesie.
Jednak ostateczną decyzję w sprawie wyboru studiów, chciał skonsultować z Martą. W ogóle łapał się na tym, że chciał z nią coraz więcej konsultować.

Dziś chłopaki zorganizowali dla niego imprezę. W końcu ich „ inteligencik” zdał maturę, co w ich środowisku było rzadkością. Konrad postanowił, że się porządnie zabawi, ale przed tym chciał poprosić Martę, żeby została jego dziewczyna. Tak oficjalnie.
Nie widywali się często. Ich kontakty ograniczały się do rozmów telefonicznych, a ostatnie spotkanie też trwało krotko. Żył szkołą i rozwijaniem biznesu.
Dziś miało się to wszystko zmienić, od tej pory chciał jak najwięcej czasu spędzać z nią.
Spotkali się wszyscy w Spirali, gdzie mieli zarezerwowane dwie loże. Remo z nową narzeczoną był pierwszy i wszystko organizował.
Cynga i Konrad czekali na swoje studentki. Dziewczyny zjawiły się punktualnie o dwudziestej pierwszej, obie w bardzo dobrych humorach.
Zaimponowało im, że ochroniarze rozpoznali je i bez pardonu, rozpychając się łokciami, zrobili im przejście. Nie musiały czekać w tłumie.
Ten stary numer Cyngi, niezmiennie okazywał się skuteczny. Mile łechtał wybranki.
– Każdy z nas jest próżny – pomyślał Konrad, patrząc na rozpromienione twarze dziewcząt, które przez te kilkadziesiąt sekund mogły czuć się jak gwiazdy.
Marta wyglądała przepięknie, cała w czerni, która dodatkowo podkreślała jej szczupłą sylwetkę. Chłopakowi, aż zaschło w gardle z wrażania. Był pewien, że może dla niej zrobić wszystko. Dziewczyna podeszła do niego.
– Witaj, stęskniłam się – szepnęła mu do ucha.
Poczuł, jak przez szyję i plecy przechodzą go miłe ciarki.
– Też się stęskniłem – wychrypiał niewyraźnie.
Czuł, że się czerwieni, i że w ogóle nic mądrego z siebie nie wykrztusi. Potem już tylko patrzył na nią z uwielbieniem. Patrzył i milczał.
– Gratuluję, jestem z ciebie bardzo dumna. A to taki drobiazg, żebyś mnie nie zapomniał – wręczyła mu małe pudełeczko – No, otwórz. Co tak stoisz, jakbyś diabła zobaczył?! – zaśmiała się serdecznie i pocałowała go w usta.
W pudełku znajdował się łańcuszek z symbolem jego znaku z zodiaku,Wagi.
– To białe złoto, nie zgub – ponownie się zaśmiała.
– Dziękuję, Marta, bardzo dziękuję.
Był zachwycony. Wiedział, że prezent musiał dużo kosztować. Dziewczynie się nie przelewało, a mimo to, podarowała mu coś tak kosztownego. Zrozumiał, że jest dla niej ważny.
Impreza była wyjątkowo udana. A może to tylko wyjątkowo dobry nastrój chłopaka sprawiał, że tak mu się wydawało?
Nie przeszkadzało mu „przyciężkawe” poczucie humoru Cyngi i Rema. Prawdę mówiąc, był tak zapatrzony w Martę, że niespecjalnie zwracał uwagę na resztę towarzystwa. Za to śledził każdy jej gest, oddech. Zapamiętywał słowa, zdania, frazy. Nie miał ochoty ani na picie, ani jedzenie. Sączył bez przekonania jedno piwo, a mimo, to czuł się odurzony. Zapach jej ciała działał na niego jak narkotyk.
Zaczął się zastanawiać, jak mógł bez niej tyle wytrzymać. Uśmiechał się bezmyślnie, odpowiadając na zaczepki przyjaciół, a w gruncie rzeczy, za każdym razem był podirytowany, że odwracają jego uwagę od niej. Nagle odezwał się Remo.
– Te, Cynga, a weź zobacz tam przy oknach. Przecież to ten pierdolony Irys, co nie? Konrad błyskawicznie wrócił do rzeczywistości i spojrzał we wskazanym przez kumpla kierunku.
– Aha, przylazł z jakimiś parówami – skomentował Cynga.
Rzeczywiście, pod oknami klubu stał przodem do nich, krępy brunet w nieokreślonym wieku. Miał gębę buldoga. Gębę, która zostaje w pamięci.
Żywo dyskutował i gestykulował z dwoma mężczyznami. Konrad nie widział twarzy tamtych, jednak coś w ich ruchach wydawało mu się znajome i wzbudzało niepokój.
W klubie panował półmrok, utrudniający widzenie, jednak, co jakiś czas jeden z mężczyzn odwracał się tak, że było widać jego profil. Profil znajomy, zniekształcony. Zniekształcony blizną. Blizną po oparzeniu.
– Myślę, że to ci dwaj, którzy chcieli mnie skroić – spokojnym głosem oznajmił wspólnikom.
Przez chwilę nikt się nie odezwał. Dziewczyny były zdezorientowane, jednak instynktownie wiedziały, że najlepiej milczeć.
– Pewny jesteś? – zapytał rzeczowo Cynga.
– Z daleka dobrze nie widzę, ale raczej tak. Tej mordy nie zapomnę. Po latach bym go pamiętał, a to dopiero trzy miesiące minęły.
– Co te gnoje kombinują? – wtrącił Remo – Przecież Irys wie, że to nasz klub, a przyłazi tu z tymi ćwokami?
– Właśnie, też mnie to zastanawia. To typowa prowokacja. Wiedzą, że mogę ich rozpoznać, a mimo to ostentacyjnie tu paradują. O ile to oni...
– Znaczy to tyle, że albo mają gnata, albo jest ich tu więcej. Ostatecznie - ci dwaj to jacyś mocarze – skwitował Cynga.
– Co robimy z dziewczynami? – zapytał Konrad – Lepiej, żebyśmy razem z nimi nie wychodzili, jeżeli jest ich więcej na zewnątrz.
Bał się o Martę, bał się o nią bardziej niż o siebie.
– No tak, więc niech wyjdą same.
– Myślę, że może lepiej, żeby tu zostały, a my wyjdziemy pierwsi. Jeżeli je z nami widzieli, mogą im coś zrobić, a tu są bezpieczniejsze. Będzie rozpierducha, to potem się uspokoi. Tak sobie myślę – powiedział zdenerwowany Konrad.
– I dobrze myślisz, w końcu ty jesteś tutaj od myślenia. W końcu masz te maturę, he he.
Cynga był w coraz lepszym nastroju. Mordobicie było tym, co kochał, w czym czuł się najlepiej. W przeciwieństwie do Konrada, który akurat tego aspektu swoich obowiązków, nie cierpiał. Na domiar złego bał się nie tylko o siebie. Nie tylko o Martę. Bał się o dziewczyny. I o wspólników. Przestał żyć sam dla siebie. Wreszcie miał swoich przyjaciół i nie chciał, by stało im się cokolwiek złego.
– Zostańcie tu i poczekajcie, aż wrócimy. Same macie stąd nie wyłazić. I w ogóle trzymajcie się razem, a my musimy iść pobaraszkować z tymi burakami – zarządził Cynga. Dziewczyny przytaknęły, choć cała ta sytuacja wyraźnie im nie odpowiadała.
Konrad nalał sobie prawie całą szklankę whisky i duszkiem wypił jej zawartość. Popatrzył na Martę. Zobaczył w jej oczach strach. Pocałował ją, czuł ciepło jej ust i gorąco wypitego trunku. Znowu czuł się jak bohater przygodowych powieści.
– Ale jaja! – usłyszał Głos.
Wstali od stolika i zaczęli się przeciskać przez wirujący na parkiecie tłum. Wokół dudniła muzyka.
Na czele szedł Cynga. Przybrał jedną z tych swoich min, od których ludziom o słabych nerwach uginają się nogi, typowy jaskiniowiec. Bohater hitu kinowego sprzed lat ”Walka o ogień”. Z wrodzoną kurtuazją, torował drogę, rycząc jak neandertal –Wypierdalać! – i rozpychał stojących mu na drodze ludzi.

Pierwszy zobaczył ich Irys. Powiedział coś do swoich towarzyszy i jak na komendę, dwaj pozostali odwrócili się przodem do nacierającej bandy. Konrada zmroziło, stali przed nim dwaj napastnicy z Ikara.
Wokół nich natychmiast zrobiła się wolna przestrzeń. Stali bywalcy dyskotek, mieli instynkt przetrwania. Wiedzieli, kiedy się ulotnić. Jednocześnie zaczęło się do nich zbliżać dwóch bramkarzy z niepewnymi minami.
– Spierdalajta chłopaki! To nie wasza sprawa! – ryknął Cynga.
Ochroniarze natychmiast zaczęli wyrzucać z sali wszystkich ludzi. Wiedzieli, że w takich sytuacjach, im mniej świadków, tym lepiej.
– Te, Irys, tych dwóch to twoje cioty? – zapytał Cynga.
I Konrad już wiedział, że to kurtuazyjny wstęp do nieuniknionego mordobicia.
– Ty o nas szczekasz? – odezwał się ten z blizną na twarzy.
Remo nie czekał, tylko błyskawicznie wymierzył mu uderzenie z „byka”, chcąc trafić prosto w nos. Jednak tamten był szybszy. Zrobił zwinny przysiad, pochylając przy tym głowę w taki sposób, że nos Rema wylądował na jego czole. W rezultacie zamienili się rolami.
Na szczęście Remo nie miał jeszcze wprawy w wymierzaniu „byków” i jego cios nie był na tyle silny, żeby się samemu znokautować.
Mniej więcej w tej samej sekundzie, druga ciota zaatakowała Konrada. To była szybka piłka. Trzy ciosy i Konrad osunął się na ziemię.
– Bokserzy jacyś, czy co? – przemknęła mu przez głowę myśl, zanim go na chwilę zamroczyło.
Sytuacja przedstawiała się fatalnie, Cynga miał teraz przeciwko sobie trzech przeciwników.
Inny pewnie by uciekł, albo próbował się dogadać, ale nie on. On kochał takie momenty. Żył walką, wpadł w furię i zaczął zadawać ciosy, swoimi wielkimi, jak bochny chleba pięściami. Przeciwnikowi łatwiej go było przeskoczyć, niż obejść, więc nie dało się Cyngi przewrócić. Mimo, że zbierał od napastników duże ilości ciosów, wydawało się, że nie wyrządzają mu one żadnych szkód.
Ryczał jak bawół i młócił rękoma jak wiatrak. W pewnym momencie, wyprowadził potężnego sierpa. Piegus z blizną, zdążył zrobić unik. Jego towarzysz nie miał już tyle szczęścia. Cios był tak zamaszysty, że centralnie go dosięgnął i natychmiast wyeliminował.
– A!! Ha ha ha ha! Skurwysyny! – zawył triumfalnie Cynga.
Wyglądał jak krwawy demon. Miał rozcięte oba łuki brwiowe, a zamiast nosa befsztyk z kością, ale był szczęśliwy.
Pozostałych dwóch, po tym co zobaczyli, na chwilę zmroził strach. Stracili pewność siebie, co on wykorzystał, nacierając na nich z jeszcze większym impetem. Skoncentrował się na Irysie, zasypując go gradem chaotycznych uderzeń.
Większość z nich trafiała w próżnię, jednak kilka tych, które dosięgnęły celu sprawiło, że Irys sflaczał. Leżał z obitą gęba na ziemi.
Kiedy już wydawało się, że nic nie powstrzyma naszego Conana, niespodziewanie błysnęło coś w ręku piegusa. Przecięło powietrze, a potem udo siłacza. Cynga nie mógł ustać na nogach, przyklęknął na jedno kolano. Błysk. Cięcie, i krew pojawiła się także na ramieniu. Piegus dalej wymachiwał brzytwą.
– Zabiję cię, skurwielu! – wrzeszczał Cynga.
Jednak tak naprawdę niewiele mógł zrobić, ręka i noga szybko drętwiały. Miał spowolnione ruchy. Napastnik zaczął go obchodzić, to z boku, to z tyłu, doskakując i zadając ciecia. Na jego twarzy pojawił się szyderczy uśmiech kata.
– Bij się jak mężczyzna, chujku! – wydarł się Cynga, ale tamten nie odpowiadał.
Nic sobie z tego nie robił, krążył tylko wokół coraz wolniejszego Cyngi. Błysk. Cięcie. Krew na plecach.
Konrad zaczynał przytomnieć. Poczuł na twarzy czyjeś dłonie. To była Marta. Podniósł głowę, zobaczył klęczącego Cyngę i stojącego tyłem do nich piegusa. Remo trzymał się za twarz, a z boku leżały dwa sponiewierane ciała. W głowie usłyszał:
– Siedź tu. Nie podnoś się.
To był Głos.
I wtedy stało się. Marta puściła go i rzuciła się na piegusa. Pchnęła go tak, że poleciał w stronę Cyngi, tracąc równowagę. Lecąc, odruchowo odwinął się jeszcze uzbrojoną ręką w stronę, z której nastąpił niespodziewany atak. Ponownie błysnęła stal.
Cynga tylko czekał na coś takiego. Ptaszek wpadł w jego ręce.
A Cyngus był już bardzo wkurwiony. To znaczy, jeszcze nigdy w życiu nie był tak wkurwiony. On był teraz maszynką do mielenia mięsa, a piegus mięsem.
Chwycił rękę z brzytwą i najpierw złamał ją w nadgarstku, a później w łokciu. Następnie zaczął okładać jego twarz. Po chwili siedział na tyłku, a na udach miał głowę piegusa, którą nieustannie tłukł pięścią, drugą ręką trzymał go za włosy. Tłukł go do nieprzytomności.
Potem rozejrzał się po sali. Zobaczył Konrada i Martę, dziewczynę która mu pomogła. Położył kciuk na oku faceta z blizną i mocno naciskał, dopóki nie wypłynęło.
Wtedy doskoczył do niego Remo.
– Cynga, proszę cię, zostaw go już – krzyczał, naprawdę przerażony – bo go zabijesz!
Parkiet wyglądał jak podłoga w rzeźni. Zamroczony Konrad chciał przytulić zakrwawioną Martę, ale nie miał siły. Widział, jak przez mgłę, że przyjechała milicja i pogotowie. Zabrali Martę do szpitala. Potem urwał mu się film.

Masakra w Spirali zmieniła wszystko.
W półświatku wieści rozchodziły się błyskawicznie. Irys i jego ekipa byli skończeni. Niby nic wielkiego się nie stało, jednak sympatia wszystkich ważniejszych rzezimieszków, była przy Cyndze, Remie i Konradzie.
Ten pierwszy, zaraz po tym, jak tylko został pozszywany, musiał złożyć zeznania na komendzie milicji obywatelskiej, czy raczej policji, bo do takiej nazwy wróciła ta instytucja dwa miesiące wcześniej. Na szczęście na tym, problemy ze stróżami prawa się skończyły.
Kilku świadków i bramkarze, dość spójnie zeznali, że stroną atakującą był Irys.
A to, że piegus leży na OIOMie, bez oka, bez zębów i z nieodwracalnymi uszkodzeniami mózgu, było wynikiem samoobrony Cyngi. Samoobrony adekwatnej do zagrożenia, którym była brzytwa.
Lekarze powiedzieli, że rokowania piegusa są fatalne. Jeśli przeżyje, będzie debilem. Tak, jakby nie był nim wcześniej.
Konrad spędzał czas głównie na omawianiu strategii z Remem. Starał się też odwiedzać Martę w szpitalu. Niestety lekarze nie wpuszczali go do niej.
Nowa strategia biznesowa chłopaków polegała na przejęciu dwóch kantorów, dotąd podporządkowanych Irysowi. Jednego na Balcerzaku, drugiego na rynku. Trzeba było działać szybko, póki mieli dobra prasę, a Irysik nie zdążył się otrząsnąć.
Konrad był rozbity psychicznie. Marta miała chyba dość poważne obrażenia. Cięcie było głębokie i dotkliwe, jednak nie wiedział, na ile.
Największą inicjatywą i energią wykazywał się Remo. Wstydził się tego, co się stało w klubie. Że tak spaprał sprawę, że okazał się bezużyteczny w ten krwawy wieczór. Ich role przecież były jasne. Cynga i on są od napierdalania. Konrad od główkowania. A w tym dniu Remo się nie wykazał. Naprawdę spaprał. Wiedział to on, wiedzieli oni.
Dlatego teraz z podwójnym zapałem starał się zmyć z siebie piętno hańby. Wykazać przed wspólnikami, być użytecznym. I nawet mu to wychodziło. Był dla nich wsparciem.
Cynga stał się jakiś milczący. Jedyne, o co pytał, to zdrowie Marty, jak z nią będzie. Wiedział, że gdyby nie ona, mogło być bardzo źle. Niestety Konrad mógł mu powiedzieć tylko tyle, co sam wiedział.
Pod kantorami Irysa rozmowa z jego chłopaczkami była krótka:
– Pracujecie dla nas albo po was.
Jako, że szef tych leszczy się gdzieś bunkrował albo w ogóle wyjechał, decyzje były proste. Remo, Cynga i Konrad mieli już cztery kantory.
Szli za ciosem. Skoro mieli swoich koników, przyszła kolej na właścicieli. Ci dostali propozycje nie do odrzucenia i musieli przyjąć nowych wspólników do swoich interesów. Wymyślony przez Konrada system zadziałał i w tym przypadku.
Dzięki legendzie „killerów ze Spirali” nie było w mieście chętnych do konfrontacji. Stali się najmocniejsi. Urządzili jeszcze dwie popijawy na swój koszt dla kilku ważniejszych typów w gliwickim półświatku i w temacie obrotu walutą osiągnęli monopol.
A wszystko to w zaledwie dwa tygodnie od bójki.

W końcu nadszedł ten dzień. Lekarze pozwolili Konradowi zobaczyć Martę.
Już tak za nią tęsknił, że na samą myśl o niej ściskało go w gardle. Kiedy wspominał jej pogodna buzię, uśmiechał się do siebie jak głupek.
Jego dziewczyna leżała w izolatce, załatwił to przy pomocy stumarkowego banknotu. Wchodząc tam, minął w drzwiach kobietę o smutnych oczach. Widywał ją już kilka razy wcześniej, w czymś przypominała mu Martę. Sądząc po wieku, domyślał się, że to może być jej matką.
Jednak nie zdecydował się na rozmowę. Bo niby o czym?
Gdzieś tam, tliło się w nim poczucie winy za to, co się stało. Walczył z nim, wypierał je, ale nie potrafił się go pozbyć. Taka świadomość nie ułatwia swobodnej rozmowy.
– Cześć słoneczko – stał w progu i nie bardzo wiedział co powiedzieć.
Leżała na łóżku, z głową tyłem do niego. Wszedł. Położył słodycze i kwiaty na szafce. Przyklęknął i zaczął całować jej rękę.
– Witaj kawalerze – starała się mówić wesoło.
Konrad podniósł głowę. Zobaczył opatrunek częściowo przysłonięty opuszczonymi włosami. Była piękna, kochał ją.
– Jak się czujesz? Głęboka ta rana?– zapytał.
Zdawało mu się, że przez moment dostrzegł na jej twarzy lęk.
– Pewnie nic strasznego, do wesela się zagoi. Naszego wesela, oczywiście! –wypalił z radosnym uśmiechem.
– Oj, jak zawsze, jesteś w gorącej wodzie kąpany – uśmiechnęła się smutno i pozwoliła, by ponownie całował ją po rękach.
Konrad był szczęśliwy mając ją koło siebie, mogąc tulić i napawać się jej bliskością. Najfajniejsza była ta cisza, rozmawiać się nie chciało
Po jakiejś godzinie, dziewczyna poprosiła:
– Idź już, proszę, jeszcze nie czuję się dobrze – popatrzyła na niego z wdzięcznością, gdy zaczął się zbierać.
– Przyjdę jutro, dobrze?
– Dobrze.
– Kiedy ściągają opatrunek?
– Niedługo, w ciągu kilku najbliższych dni.
Za oknem zmierzchało.
Pocałował ją w usta na do widzenia i ruszył w kierunku drzwi. Nagle zatrzymał się, wrócił do jej łóżka, klęknął i pocałował w rękę.
– Kocham cię, Marta.

Był piękny czerwcowy poranek.
Konrad od kilku dni przygotowywał się na wyjście ukochanej ze szpitala. To dziś.
Od tego dnia zaczną wspólnie nowy etap życia.
Chciał, żeby z nim zamieszkała. To miała być niespodzianka.
Pięknie wysprzątał mieszkanie, zaopatrzył lodówkę. Miał dla niej przygotowany piękny naszyjnik.
Właściciel jednej z firm budowlanych, który pożyczył od Rema pieniądze, w ramach odsetek, przysłał malarzy, którzy pomalowali mieszkanie Konrada. Dwóch glazurników całkowicie wyremontowało łazienkę i kuchnię.
Wczoraj wieczorem, ostatecznie skończyli wszystkie prace.
Był tak nimi zaabsorbowany, że od trzech dni nie było go u niej w szpitalu. Przedwczoraj ściągnęli jej opatrunki, dziś wychodziła.
Elegancko ubrany, wstąpił jeszcze do kwiaciarni. Do szpitala miał niedaleko, postanowił pójść piechotą. Najwyżej wracając wezmą taksówkę.
Lubił to miasto, z jego poniemieckimi kamienicami, brukowanymi uliczkami i zielenią. Ku swemu zdziwieniu, pod szpitalem spotkał jeszcze lekko kuśtykającego Cyngę.
– Cześć Cyngus, a co ty tu robisz? – zapytał wesoło.
– No jak to co?! Giczoł mnie napierdala, to i przylazłem. Niech sprawdzą, co z nim. A ty tu po tą swoją? Martę. Dziś wyłazi... Wiem... Wiem.
– Tak. To co, razem pójdziemy? Pomożesz mi ją zabrać do mnie?
– Nie... Nic z tego. Po pierwsze, to nie chcę wam się tam mieszać – wychrypiał tubalnym głosem – a dwa, że muszę z tą nogą coś zrobić.
Konrad miał wrażenie, że kumpel jest wykończony. Na twarzy miał wypisane zmęczenie i smutek. Nie bardzo pasowały do niezmordowanego Cyngi, jakiego znał do tej pory.
– No jak chcesz. Spotkamy się wieczorem. Może razem z dziewczynami zrobimy jakąś imprezkę?
– Jasne, może być. No leć już.
Konrad podał mu grabę i wbiegł do głównego holu.
Marta siedziała w swojej izolatce na łóżku, tyłem do wejścia.
– Jestem, skarbie! – wypalił radośnie.
Nie odwróciła się do niego.
– No, nie gniewaj się na mnie, że mnie nie było. Za to mam niespodziankę!
Dziewczyna nadal się nie odwracała. Siedziała nieruchomo.
Zaczął zbliżać się do łóżka, na którym siedziała.
– No, już proszę, wybacz. Naprawdę się starałem. Remont miałem na chawirze, żebyśmy mogli razem zamieszkać!
Usłyszał jej westchnienie, co pewnie znaczyło, że mu odpuszcza.
Odwróciła do niego głowę. Cofnął się, poczuł jak się pod nim nogi uginają.
Marta miała paskudna bliznę, zaczynająca się po środku lewej części czoła, a kończącą w okolicy szczęki. Oko przysłaniała jej czarna opaska.
Nie był w stanie ukryć szoku i odrazy. Widziała to. I, jak w filmie, ten moment zadecydował o całej ich przyszłości.
– Nie zamieszkamy razem Konrad – odezwała się smutno – Nie chcę cię więcej widzieć.
Chłopak nie wiedział, co ma powiedzieć. W ogóle nic nie wiedział. Jej słowa do niego nie docierały. Widział, jak rusza ustami, ale jej nie słyszał. Dopiero, gdy oderwał wzrok od okaleczonej twarzy, usłyszał, co mówiła.
– Jak widzisz, trochę to poważniejsze, niż myśleliśmy. A ja nie chcę niczyjej litości. Wiem, jak teraz wyglądam. Dlatego, proszę cię, wyjdź.
Stał jak zahipnotyzowany. Chciał, żeby to był jakiś głupi żart, dowcip. Taki test lojalności, po którym Marta zmyje aktorski makijaż i powie: „Zdałeś!”.
Dlatego stał, sztywny, bez ruchu, patrząc w ziemie i czekając na happy end, który miał nigdy nie nastąpić.
– Konrad wyjdź, błagam. Wynoś się!!! – krzyknęła i zaczęła płakać.
Wtedy zrozumiał, że to nie maskarada, że dziewczyna jest i będzie oszpecona.
– Ona ma rację. Najlepiej będzie jak wyjdziesz. Dla ciebie i dla niej – nagle odezwał się Głos.
Konrad odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi. Tym razem nie zawrócił. Przyśpieszył, a potem zaczął biec.
W jednej chwili przestał kochać Martę, przestał lubić siebie, a świat znienawidził i przeklął.

Dodano: 15.03.2010 10:07
 
skydiver (4.52)
mężczyzna, lat 50,
Dublin, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
koniec rozdzialu pierwszego...Milego dnia
Dodano: 15.03.2010 10:11
 
valdie68 (3.69)
mężczyzna, lat 55,
Baile Bhlainséir, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
Gratuluję, że znalazłeś wydawcę. W końcu nie wszyscy czytają tylko Grocholę.

To będzie piękny debiut. Rzecz tak mocna i brzmi tak prawdziwie, że aż boli.
Dodano: 15.03.2010 18:57
 
niecodzienna28 (4.34)
kobieta, lat 43,
Dublin, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
A wlasnie ze wczyscy czytaja Grochole !!!!
a jak nie to powinni !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! DDDDD
Dodano: 15.03.2010 19:12
 
skydiver (4.52)
mężczyzna, lat 50,
Dublin, Irlandia
Temat:  Zapalniczka

ROZDZIAŁ II


Warszawa, 2002 rok

Warszawa kwitnie. Warszawa żyje. Warszawa ćpa.
A z nią reszta kraju. Może nie w takim tempie, może nie w takiej skali, ale jednak.
Cała Polska naśladuje swoją stolicę.
Dwanaście lat temu zachciało nam się demokracji i kapitalizmu. Chcieliśmy naśladować Zachód.
I udało się.
Zbudowaliśmy.
Dziki Zachód. Polski, kurewski i zipiarski. Burdel na każdej większej ulicy, dragi pod każdą szkołą.

W piwnicach jednego z wielkopłytowych bloków na Ochocie, przy ulicy Korotyńskiego, panował półmrok, rozjaśniany jedynie słabym światłem gołej żarówki.
W przejściu stało czterech młodych mężczyzn.
– Te, szczurek – odezwał się jeden z ogolonych na łyso, przypominających goryla mężczyzn – Co, kurwa, z moją kasą?
Stojący przed nim, szczupły chłopak miał opuszczoną głowę i cały się trząsł.
– Muszę wytrzymać. Żeby tylko nie znaleźli – myślał.
A potem odezwał się.
– Mam tę kasę, ale nie przy sobie. Zostawiłem u Pyrdka, tego rudego, wiesz, którego. A on pojechał dziś do matki do Radomia. Jutro wraca i mi ….
Nie zdążył dokończyć. Niespodziewany cios, zadany przez jednego ze stojących z boku typów, wylądował na jego szczęce i powalił chłopaka na ziemię. Natychmiast się skulił, zasłaniając głowę. Taki wyuczony odruch, ostatnio często używany.
– Eee, Kopyt! Co ty go napierdalasz, jak ja z nim jeszcze gadam?! Chcę posłuchać, co ten zip ma do powiedzenia. Wstawaj, pizdo! – ryknął.
Spanikowany chłopak błyskawicznie stanął przed nim na baczność.
– Żeby mnie tylko nie przeszukiwali – biegało mu po głowie.
– Trzeci raz mnie już zawiodłeś. A wiesz, że gadają, że do trzech razy sztuka, szczurek? Słyszałeś o trzech razach?
– Tak, Borsu, słyszałem, ale ja...
– Zatkaj ryj! – przerwał mu – Musisz ponieść karę. I tak masz szczęście, że cię dziś nie zabiję.
Ściszył groźnie głos.
– Ale kara musi być. Trzymajcie go! – wydał polecenie kumplom.
Dwóch osiłków chwyciło przerażonego chłopaka za ręce, wykręcając mu je do tyłu. Bors odpiął mu szerokie, skejtowskie spodnie, które natychmiast zsunęły się na ziemię, po czym szybkim ruchem opuścił mu slipy. Nieszczęśnik stał przed nimi nagi i poniżony. Wykręcili mu mocniej ręce, tak że musiał się pochylić.
– No co, szczurek? Znaj moją dobroć. Daję ci wybór, w dupę czy po dupie. Tylko szybko się decyduj, bo wybiorę za ciebie.
Pozostali troglodyci uśmiechnęli się do siebie znacząco.
– Borsu, proszę, jutro oddam – chłopak szlochał.
– Raz...
– Przysięgam na wszystko, Borsu!
– Dwa....
– Dobrze, po dupie.
Był przerażony. Pomyślał o butach, przykrytych teraz spodniami i trochę się uspokoił. Stał tyłem do oprawcy, więc nie widział, jak tamten odpakowuje żyletkę. Przedmiot dość niepospolity w czasach jednorazowych maszynek do golenia. Bors jednak uważał, że ma styl. – Te, patrzcie, jak mu się kuśka zwinęła! He, he, he! – zanosił się śmiechem Kopyt – Teraz to ma, jak niektóre baby. Miałem jedną taką kurwę w agenturze na Wilczej. Tej u Czarnego. Miała, pierdolona, większą łechtaczkę, niż on teraz kuśkę.
Wszyscy, oprócz Rafała, ryknęli śmiechem, a wokół niego świat zaczął wirować. Gdyby bandziory go nie trzymały, dawno by już upadł. Nogi się pod nim uginały.

Chryste, gdzie ja jestem? Czy to jest piekło? Co to za mordy? Czy ktoś mnie słyszy?

I wtedy poczuł ból. Nagły, bez ostrzeżenia.
Poczuł, że ktoś przecina mu skórę na pośladkach. Raz, za razem wbija się w nią i głęboko ją rozrywa. Miał świadomość spływającej po udach krwi. Zaczął krzyczeć, jednak nie z powodu bólu, tylko ze strachu, że spływająca krew zniszczy jego nadzieję.
Kopyt natychmiast chwycił go jedną ręką za gardło, a drugą zatkał mu usta. Rafał poczuł smród niemytej łapy.
– Zatkaj ryj, bo ci jeszcze tego zdechlaka potnę.
Był zdezorientowany, ale zamilkł. Strach przed okaleczeniem przyrodzenia i myśl o ukrytej nagrodzie zwyciężyła. Płakał i cierpiał, ale nie krzyczał. Niedługo potem skończyli go maltretować.
– Masz czas do jutra. I to ty mnie znajdziesz. Bo jak ja ciebie będę musiał szukać, to już nie będzie o czym gadać – powiedział Bors.
To, że się nie załamał i nie zwariował przez tą ostatnią godzinę, Rafał zawdzięczał tylko myśli o brunatnym proszku, którego porcja znajdowała się w jego lewym bucie. Nadzieja, że niedługo będzie mógł przyćpać, dosłownie go uskrzydlała. Mimo ,że był dotkliwie pokaleczony, nie cierpiał. Wiedział, że zaraz dostanie swoją nagrodę, a ból ustąpi. Będzie miał czas na spokojne przeanalizowanie sytuacji i znalezienie jakiegoś rozwiązania. – Jutro ci wszystko oddam, Borsu.
– Wiem, że oddasz – z uśmiechem potwierdził bandyta – a teraz wypierdalaj.
Chłopak natychmiast po uwolnieniu rąk, podciągnął slipy i spodnie.
Nie zważając na zakrwawione nogi wybiegł z piwnicy. Nic się nie liczyło, tylko heroina, kochana przyjaciółka.
– Znaleźć ciche miejsce i spokojnie przyjarać. Jezu, jak mi się tego chce.
Pomyślał, że chyba nigdy niczego tak w życiu nie pragnął.
Wybiegł z budynku. Nie kombinował, tylko przebiegł podwórko i wpadł do identycznego domu jak ten, w którym zostawił bandytów.
Prawie w ogóle nie czuł ran. Bał się tylko o torebkę, w której miał schowany towar. Ściągnął but. Skarpetka była lepka od krwi. Ale saszetka na szczęście pozostała nietknięta. W komplecie miał folię aluminiową. Zaczął ją podgrzewać zapalniczką.
– Fajna ta zapalniczka – pomyślał mimochodem.
Zaraz potem zafascynowany obserwował, jak proszek zamienia się w kroplę. Cudowną kropelkę szczęścia. Zaczął wciągać w płuca opary. Poczuł, jak ta radość i euforia z każdym wdechem rozlewa się po jego ciele. Jak zaczyna unosić go do nieba. A może raczej jak niebo i raj spływają do piwnicy. Ból zniknął. Strach zniknął. Ogarnął go spokój.


Świadomość powracała powoli. Niestety nieubłaganie. Rafał poczuł ból, którego początkowo nie potrafił zlokalizować.
Wtedy zorientował się, że leży na brzuchu, a ogniskiem dolegliwości są pośladki. Otwierał oczy z ogromnym przerażeniem. Zareagowały na światło kolejną porcją bólu. Jednak zaraz się odprężył.
Był we własnym pokoju. Zobaczył matkę. Rozmawiała ze starszym mężczyzną w białym kitlu.
– Chyba lekarz – pomyślał.
W pokoju była jeszcze młoda kobieta. Ubrana na zielono. Pielęgniarka.
– Proszę się nie martwić, założyliśmy szwy. Blizny zostaną, ale to w końcu taka część ciała, że nie będzie specjalnie przeszkadzać. Siostro, proszę zostawić środki przeciwbólowe – powiedział lekarz, a potem zwrócił się do matki – Gdyby działo się coś złego, proszę dzwonić. Na pewno nie powinien dziś chodzić więcej, niż to konieczne.
Dziękuję, panie doktorze.
Od tego jesteśmy. Chyba powinna pani powiadomić policję. Ktoś ewidentnie znęcał się nad synem.
– Tak, wiem, ale najpierw sama chcę z nim porozmawiać.
Głosy zaczęły się oddalać, a Rafał myślał już tylko o tym, jak źle się czuje. Na podłodze zlokalizował paczkę papierosów. Zachciało mu się palić.
Wtedy zobaczył Ją. Swoją zapalniczkę. Piękną. Jego nowy nabytego. Dostał ją od jakiegoś zipa za pięć gramów towaru.
Ale nie żałował. Tym bardziej, że była złota. Zresztą nawet, gdyby nie była, i tak by nie żałował. Podobizna diabła czy demona, która się na niej znajdowała, miała w sobie coś przykuwającego wzrok. Mimo, że była kiczowata, wzbudzała dreszcz. Dwa małe rubiny w oczach demona świdrowały obserwatora na wylot i odbierały mu pewność siebie.

Dziwnie. Dziwnie. Zajebiście dziwnie. No, ale z drugiej strony jak ma się czuć dusza człowieka wpakowana do koszmarnie pretensjonalnej zapalniczki? I ciasno. Ciasno. Zajebiście ciasno. Nie wygląda to dobrze. Widzę, czuję, komentuję. Ale nikt mnie, cholera, nie słyszy. Nie mam żadnego wpływu na to, co się dzieje, jestem i mnie nie ma. Niczym całkowicie sparaliżowany człowiek, który rusza tylko gałkami oczu. Tak się właśnie czuję. I to chyba największa udręka. Czy można sobie wyobrazić większą?Można. Taki człowiek ma przynajmniej nadzieję na kończącą cierpienia śmierć. A ja nie wiem nic. Nie wiem, czy będę tak zamknięty przez dzień, tydzień czy wieczność.

Właśnie ta niepewność mnie zabija. No, nie, nie zabija. Przecież ja nie żyję. Nazwijmy to Udręką. Tak brzmi dobrze. Mam tylko nadzieję, że ktoś mnie kiedyś usłyszy. I ta nadzieją choć w minimalnym stopni łagodzi to, co się ze mną dzieje. Z drugiej jednak strony, czy nawet teraz, będąc tak ograniczonym, różnię się od milionów ludzi, których nikt nigdy nie wysłucha?Czy moja sytuacja jest gorsza? Oni też milczą, mimo że mówią. Bezimienne, bezrefleksyjne mrówki krzątające się wokół na pozór ważnych spraw, popieprzonego ludzkiego mrowiska. Ich nieświadomość przynajmniej ich chroni. Dramat przeżywają ci, którzy widzą, czują i myślą, a mimo to mrowisko ich nie zauważa lub odtrąca.

Los związał mnie z tym żałosnym chłopakiem. Nie wiem na jak długo, nie wiem, po co i nie wiem, czy mi się to podoba. Ale najwyraźniej nikogo nie interesuje. Jestem tam, gdzie on. Takie są reguły. Czuję i czytam w jego myślach. Takie są reguły. I nic więcej. Tak mi się wydaje. Nic. A może? Swoją drogę łepek siedzi w niezłym bagnie.

Rafał sięgnął po ten niesamowity przedmiot i dokładnie mu się przyjrzał. Naprawdę była dziwna. Teraz trzymając ją w ręku czuł się zdecydowanie pewniej. Poprzednie uczucie onieśmielenia wyparowało. Sięgnął po papierosa. Odpalił zapalniczkę. Przez chwilę miał dziwne wrażenie, że ktoś go obserwuje.
W tej chwili do pokoju weszła matka. Rozhisteryzowana, jak zawsze w takich sytuacjach. Było mu jej trochę szkoda.
– Rafał, synku, co się stało? Kto ci to zrobił? Znowu paliłeś to świństwo? Powiedz, kiedy to się skończy? – zalała go płaczliwymi pytaniami.
– Nie wiem, mamusiu. Nie wiem. Nie wiem.. Nie wiem ,kto mi to zrobił. Nie wiem, kiedy to się skończy. Nic nie wiem. Ledwo żyję, proszę, porozmawiajmy później. Muszę zebrać myśli.
– Synku, może byś pomyślał o leczeniu. Obiecywałeś, że przestaniesz... Ale nie dajesz rady. Sam widzisz, że jest coraz gorzej – próbowała ciągnąć rozmowę.
– Mówię mamusi, nie teraz. Nie mogę się skupić, Nie mogę myśleć. Nic nie mogę – w jego głosie zaczęło dominować zniecierpliwienie.
Czuł, że traci kontrolę. A tak w ogóle, to miał wrażenie, jakby go ktoś przepuścił przez maszynkę do mielenia mięsa.
– Rafałku, ale obiecywałeś... Zobacz, jest coraz gorzej. Rzuciłeś szkołę. Nie ma cię całymi dniami w domu. Ciągle spłacamy jakieś twoje długi. Tata jest nerwowy. Nie śpi po nocach.
– Czy mamusia może stąd wyjść?! – ryknął, sam zaskoczony siłą agresji w swoim głosie.
Matka wybuchnęła płaczem i wyszła z pokoju. Rafał cały drżał.
Nerwy puściły mu do tego stopnia, że nie mógł utrzymać papierosa. Wiedział, że w łazience pod wanną może mieć kilka zużytych blach1. A z takich może zawsze coś ściągnąć2.
Poza tym miał niejasne wrażenie, że coś sobie zostawił z wczoraj. Tylko gdzie? Zebrać myśli. Zebrać myśli. Zebrać myśli.
Z wielkim wysiłkiem zwlókł się z łóżka i dowlókł do łazienki. Potwornie bolały go pośladki, choć psychiczny głód bardziej. Właśnie łazienka była jego azylem. Właśnie tam czuł się najlepiej i najbezpieczniej. W całym domu rodziców było ich sześć, ale tylko ta jego własna wzbudzała w nim tak kojące uczucia.

Dużo tego nie było. Jednak kilka buchów ściągnął. Dwa były na tyle intensywne, że pozwoliły mu zebrać myśli.
Przypomniał sobie, że po wczorajszej wpadce z zakrwawionymi skarpetkami postanowił trzymać towar w nadprutym szwie kaptura bluzy.
Poczuł zadowolenie, że nie był wczoraj totalnym egoistą, że pomyślał o sobie samym i zostawił trochę na dziś. A to już znaczy, że zaczyna kontrolować swoje branie.
– Bzdurą jest, że tego się nie kontroluje – pomyślał wyciągając pokaźną porcję browna.
–Można to robić i ja to właśnie udowadniam. Mogę brać tak, żeby normalnie żyć. Muszę się tylko tego nauczyć, wzmocnić silną wolę.
Myśl, że miałby kiedyś zrezygnować z ćpania wydawała mu się kompletnie nierealna. Jak podróż na księżyc. Z tym, że podróż na księżyc mogła być przynajmniej interesująca.
A życie bez dragów musiałoby być jakimś totalnym koszmarem, bezsensowną nudą, jałową egzystencją.
Ściągnął pierwsze buchy.
Nie jakieś tam atrapy, chude, płytkie sapnięcia, jak przed chwilą, kiedy oczyszczał stare blachy.
Ale tłuściutkie, wypełnione treścią rozkoszy, głębokie wdechy. Chce się żyć. Oj, jak bardzo chce się żyć.

Pół godziny później, już umyty i przebrany, leżał w łóżku i zastanawiał się, jak rozwiązać swój problem.
Wziął od Borsa towar na handel. Trzydzieści gramów. Już kilka dni temu minął czas rozliczenia. Wczorajsza pogawędka była przedsmakiem tego, co może go spotkać. Wiedział, że chłopaki są bezwzględni i nie ma innej opcji, jak tylko dziś zwrócić kasę.
Nie szło mu to dilowanie. Dawał się namawiać na płacenie fantami. Niektórym dawał na krechę. Część sam wyćpał. W efekcie, mimo, że towar porządnie rozrobił i wyszło mu dwa razy więcej porcji, siedział pusty z poważnym problemem.
Jego rodzice byli bardzo bogaci, ale wiedział, że gotówki mu już więcej nie dadzą.
Co było do wymyślenia i do pościemniania, to już zrobił.
A może powiem prawdę? Obiecam, że pójdę się leczyć, jak matka spłaci dług?
Tyle, że to już było.
Matka na to nie pójdzie – przypomniał sobie jak umawiał się z Dawidem, że niby jemu jest winien kasę. Jak matka spanikowana oddawała tamtemu pieniądze. Jak je potem podzielili w proporcjach: dwie trzecie dla Rafała i jedna trzecia dla Dawida.
Koleś zarobił, bo codziennie wpieprzał tonę sterydów, a potem przerzucał tony żelastwa na siłowni. W efekcie wyglądał, jakby ktoś podłączył go do kompresora.
W połączeniu z niezbyt inteligentną buzią, na podróbę bandyty się nadawał. Najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że Dawid nigdy, by nikomu nie zrobił krzywdy. Dobry chłopak był. A całe to pakowanie służyło bardziej odstraszaniu.
Trzeba coś wymyślić. Trzeba koniecznie coś wymyślić. I to szybko.
Rafał zaczął się intensywnie rozglądać po pokoju. Nie miał jednak specjalnej nadziei, że coś znajdzie.
To, co przedstawiało jakąś wartość, a łatwo mogło zostać spieniężone, to już spieniężone zostało. Kamera cyfrowa, komórka, kurtka skórzana, wieża, DVD. Stał jeszcze komputer. Tyle tylko, że pusty w środku. Sama obudowa i klawiatura. Całe wnętrze też poszło.
Heroina krążyła w jego żyłach. Na razie łagodziła strach, ale nie pozwalała o nim zapomnieć. Czaił się wewnątrz i czekał. Czekał cierpliwie. Czekał.
Rafał zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę toczy walkę z czasem. Że jeśli nic nie wykombinuje, to zanim skończy się jego mały zapasik, będzie w czarnej dupie. Na zejściu nie jest w stanie zebrać myśli, a co dopiero kombinować większą kasę.
Wtedy nie jest się w stanie nic.
Koszmar głodu trudno porównywać do czegokolwiek. Może jedynie do średniowiecznych tortur.
Rafał bał się tych stanów panicznie. Tak, jak się boi więzień przed kolejnym przesłuchaniem. Przesłuchaniem, na które składają się męki psychiczne i fizyczne. Przesłuchaniem, podczas którego wewnętrzny głos – Wielki Krytyk – niczym kat tłamsi jego jestestwo i sprowadza do poziomu zaszczutego zwierzęcia.
Z dużym wysiłkiem odsunął te myśli. I ponownie zaczął analizować swoją sytuację.
Po dłuższych rozmyślaniach doszedł do wniosku, że będzie musiał wynieść coś starym.
Tylko co i w jaki sposób? Do tej pory sprzedawał tylko swoje rzeczy. Teraz – po raz pierwszy – będzie musiał zabrać coś od nich. Ukraść.
– Ukraść jak złodziej – dźwięczało mu w głowie.
I jakoś tak zrobiło mu się nieswojo. Kradną złodzieje, a on nie mógł się pogodzić z myślą, że miałby być złodziejem. A z drugiej strony, to czy rodzice nie powinni pomagać swojemu dziecku? Zwłaszcza,kiedy jest w potrzebie. A przecież on teraz jest.
Dlaczego więc nie chcą mu pomóc? Mają przecież tyle kasy, że nawet nie odczuliby tych kilku tysięcy mniej. Myślą tylko o sobie i swoich zasranych problemikach.Nie słuchają go, nie liczą się z nim i pewnie go nie kochają.
Więc czy próbę ratowania swojej skóry w takiej sytuacji można nazwać kradzieżą? Dupę zawracają tylko tym leczeniem.
I wtedy go oświeciło. Postanowił zagrać va banque. Ściągnął jeszcze kilka buchów, by spokojniej przemyśleć swój Plan. Wielki i genialny.
Dodano: 16.03.2010 14:51
 
skydiver (4.52)
mężczyzna, lat 50,
Dublin, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
wyjasnie ze czesc tekstu powinna byc pisana inna kursywa...niestety wklejajac tu zostaje ujednolicone,to te fragmenty w pierwszej osobie w tym przypadku zaczynajace sie od..Dziwnie,dziwnie...nie wiem jak je wyodrebnic
Dodano: 16.03.2010 14:54
 
valdie68 (3.69)
mężczyzna, lat 55,
Baile Bhlainséir, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
W trójkątnych (na tym portalu) nawiasach zaznaczasz odkąd chcesz zmienić tekst (shift z przecinkiem i kropką zwykle) "i" to kursywa. Na koniec zmian w tych samych nawiasach slash (czyli koniec) i to "i" od kursywy. Czyli gdy przecinki i kropki z shiftem to:
,i.tekst,/i. powinno wyjść tak
tekst

Tak samo z czcionką, kolorem czy jej rozmiarem itp

Ten post został edytowany - 16.03.2010 19:34:21
Dodano: 16.03.2010 20:23
 
skydiver (4.52)
mężczyzna, lat 50,
Dublin, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
dzieki Valdi
Dodano: 16.03.2010 20:29
 
valdie68 (3.69)
mężczyzna, lat 55,
Baile Bhlainséir, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
To napisz coś kursywą
Dodano: 16.03.2010 20:36
 
skydiver (4.52)
mężczyzna, lat 50,
Dublin, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
Dodano: 16.03.2010 20:39
 
skydiver (4.52)
mężczyzna, lat 50,
Dublin, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
napisalem i wogole nic sie nie wyswietlilo
Dodano: 16.03.2010 20:41
 
valdie68 (3.69)
mężczyzna, lat 55,
Baile Bhlainséir, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
Coś źle, nie zamknąłeś?
Dodano: 16.03.2010 20:43
 
celticross (3.71)
mężczyzna, lat 44,
Dublin, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
ale cos fajnego napisz:P
Dodano: 16.03.2010 20:44
 
valdie68 (3.69)
mężczyzna, lat 55,
Baile Bhlainséir, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
Nie, nie otworzyłeś. jak nie zamkniesz to następni ciągle będą pisać kursywą.

napisz cokolwiek
Dodano: 16.03.2010 20:45
 
skydiver (4.52)
mężczyzna, lat 50,
Dublin, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
,dzieki
Dodano: 17.03.2010 14:29
 
valdie68 (3.69)
mężczyzna, lat 55,
Baile Bhlainséir, Irlandia
Temat:  Zapalniczka

Dodano: 17.03.2010 14:35
 
skydiver (4.52)
mężczyzna, lat 50,
Dublin, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
– Mamo, mamusiu, możesz do mnie przyjść? – krzyknął.
Po chwili usłyszał kroki na schodach.
Wyglądała źle. Znowu beczała. Miała podkrążone i opuchnięta oczy.
Przez ostatnie trzy lata nic nie zostało z tej dumnej i pięknej kobiety, jaką kiedyś była, zawsze zadbanej i uśmiechniętej.
Rodzice Rafała, ze względu na pieniądze ojca, byli dawniej zapraszani na wszystkie, ważniejsze towarzysko imprezy stolicy. Bywali i bawili się wśród znanych i lubianych. A jeżeli nawet nie lubianych, to ważnych i dużo mogących.
Teraz już nic nie zostało z tamtych czasów. Nic, poza wspomnieniami sprawiającymi już tylko ból. Przecież zamiast brylować na salonach, należało się wtedy zająć Rafałem. Matka obwiniała siebie za to, co się z nim działo.
Popatrzyła na syna smutnymi oczami.
– Tak, Rafałku?
– Mamo, zdecydowałem się. Podejmę leczenie – oświadczył sucho.
Twarz matki, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ożywiła się i na chwilę odmłodniała.
– Mam dość. Boję się, że mnie zabiją – kontynuował Rafał – Poza tym, naprawdę nie chcę tak żyć. Chcę być normalny. Chcę znowu podróżować, uczyć się, trenować.
Na twarzy matki pojawiało się coraz więcej nadziei.
Czekała jednak, jaką cenę poda jej syn. Przewidywała, że pewnie będzie musiała spłacić jakieś jego długi. Jednak wierzyła, że skoro po raz pierwszy on sam zaproponował poddanie się leczeniu, to może w nim coś pękło. I, że tym razem będzie inaczej, bo to on chce, a nie, jak dotąd, tylko oni.
– Dobrze, synku, poszukamy ośrodka. Wierzę w ciebie. Czy ludzie, którzy ci to zrobili... – To znaczy, czy ty jesteś tym ludziom winien jakieś pieniądze?
– Tak, mamo. Około czterech tysięcy z odsetkami. I muszę to oddać dziś. To nie są normalni kolesie.
Był zaskoczony, że matka sama poruszyła kwestię długu. Uznał, że chyba się mocno wystraszyła. Szło łatwiej, niż przypuszczał.
– Dobrze. Zapłacę. Ostatni raz, ale zapłacę.
Ile razy już to słyszał. Uśmiechnął się do siebie w myślach. Plan, który sobie obmyślił wcześniej, w zasadzie stał się zbędny.
Dług spłaci, pójdzie, jak zawsze, na kilka dni do jakiegoś ośrodka, a potem znowu czysta karta. No tak, tyle że będzie bez kasy. Nie chciał być bez kasy. Przecież miał Plan.

Patrzę na niego. Czytam go. I szybko pojmuję, że nie zrezygnuje. Za duża pokusa, a ci jego starzy mięciutcy są jak plastelina. Urabia ich jak chce. Sprytnie. Będzie się działo.

– Zadzwonię, mamusiu, do nich, umówię się i podjedziemy razem. Ja tych pieniędzy nawet nie będę miał w ręku. Sama im je mamusia da.
Matkę na myśl o spotkaniu z tymi typami przeszedł widoczny dreszcz odrazy.
– Dobrze, i tak bym ci pieniędzy nie dała, wiesz dlaczego?
– Wiem, mamusiu, idę zadzwonić.
– Pójdę z tobą,chcę być przy tym.
Rafał się nie opierał, wiedział jak rozwiąże ten problem.
Umówili się z Borsem na wieczór. Wszystko szło po jego myśli. Spławił matkę z pokoju pod pretekstem zmęczenia i osłabienia ranami.
Na wszelki wypadek napisał do bandziora list, w którym krótko przedstawił swoją propozycję, swój Plan. Teraz w spokoju mógł znowu przywalić browna. Miał komfort, był odprężony, ponownie zaczął się przyglądać swojej zapalniczce. Była zajebista...

Nawet zaczynałem lubić tego chłopaka, nieźle główkował. Zastanawiało mnie tylko, po jaka cholerę on ćpa. Koleś ma wszystko - lub może mieć - a mimo to się stacza. Atrakcyjny wygląd, fajne ciuchy, perspektywy, nadziani starzy. Starzy, którzy ewidentnie go kochają, żadna tam patologia. Dziwne, bardzo dziwne.

Jadąc na spotkanie z Borsem, Rafał zastanawiał się, czy matka widzi, że jest naćpany. Doszedł do wniosku, że chyba tak, ale najwyraźniej nie chciała go denerwować, żeby nie sprowokować awantury. Awantury, którą on wykorzystałby jako pretekst do wycofania się ze złożonej obietnicy.
W samochodzie musiał leżeć tyłkiem do góry na tylnym siedzeniu. Był to dość osobliwy widok. Podjechali pod umówioną knajpę na Placu Bankowym.
– Pójdę po niego. Mamusia tu poczeka. Wrócę za kilka minut.
Nic nie odpowiedziała, była przerażona sytuacją.
Zorientowała się, że Rafał był znowu naćpany. Uznała, że najwyraźniej miał coś ukryte w domu. Bała się, że znowu gdzieś pójdzie i nie wróci.
On tymczasem właśnie zbliżał się do stolika Borsa, przy którym siedział jeszcze jeden mężczyzna z dwoma ładnymi dziewczynami.
– Przywiozłem, ale musisz wyjść na zewnątrz, jestem z matką. Pieniędzy mi nie da do ręki.
– No, nie dziwie się, kurwa. Mądrą masz starą. A gdzie dzień dobry? A co się nie witasz, chyba nie masz żalu?
– Nie, Bors, nie mam żalu. Dzień dobry.
Towarzystwo przy stoliku nie odpowiedziało, nawet to rozumiał. Oni byli kimś, więc co się mieli z jakimś ćpunem witać.
Bandyta wstał i ruszyli w stronę wyjścia.
– Poczekaj... Słuchaj... Matka da ci pięćset złotych więcej, więc przerzuć mi dziś przez płot trochę browna i cracka?
– Jasne, jak będzie zapłacone, to będzie dostarczone. Towar w ciągu dwóch, trzech godzin. Wiesz, że ja w chuja nie walę.
– Jeszcze jedno, przeczytaj to i odpisz, czy się zgadzasz. Można łatwo i szybko zarobić – mówiąc to Rafał wręczył Borsowi liścik.
Rozmawiał z nim jak równy z równym, heroina dodawała mu odwagi. Przez chwilę poczuł się jak jego partner. Był z tego bardzo dumny.

Oho... pan Bors we własnej osobie. Poznałem śmiecia, bohatera wczorajszego cięcia dupy. Oj, Rafał, chłopaku, nie podobają mi się ci kolesie. Widziałem już w swoim życiu takich kretynów. Przemoc, agresja i brutalność. Zero finezji i inteligencji. Jedyne, co z takimi można było przewidzieć, to to, że są nieprzewidywalni. Czułem, że wszystko idzie w złym kierunku. Cóż z tego, skoro nikt mnie nie słyszy?

Jakiś czas potem Rafał rozmyślał w swoim pokoju. Bors pójdzie na układ, czy nie pójdzie? Słyszał jak matka z dołu wydzwaniała, gdzie się tylko dało, żeby załatwić mu miejsce w ośrodku.
On cały czas, utwierdzał ją w przekonaniu, że na serio chce iść się leczyć, więc czuła się wyjątkowo zmotywowana. Nawet tatuś jak usłyszał o jego decyzji, pofatygował się do niego na górę. Podszedł, popatrzył mu w oczy, pocałował w czoło i ciągle milcząc, wrócił do swojego gabinetu. Od kiedy zaczęły się jego problemy z ćpaniem, ojciec uciekł we własny świat. Zamknął się w sobie.
Ośrodki, totalne popierdoleństwo. Połączenie wojska, cyrku i psychuszki. Monako1. Jakim cudem coś takiego mogło w ogóle funkcjonować? Jeszcze szczycą się tym, że są najlepsi na świecie. Na dzień dobry ogolą Ci łeb, powiedzą, ze jesteś gównem i wyślą do roboty. "Arbeit macht frei" tyle, że ktoś to wcześniej wymyślił, na długo przed powstaniem Monako.
Rafał już trzecią godzinę gapił się w okno.
– A co jak nie przyjedzie, oleje mnie? – na samą myśl o takim obrocie spraw czuł na plecach zimny dreszcz..
Wczoraj wyćpał już wszystko, co miał i teraz raczył się koniakiem, który dostał od matki, i który zawsze przynosił jednak odrobinę ukojenia.
Byle się nawalić...
Byle nie czuć...
Matka godziła się na to pijaństwo, z rezygnacją tolerowała alkoholowy zamiennik dragów. Rafał utwierdzał ją w poczuciu słuszności takiego wyboru.
– Mamusiu, zanim znajdzie się miejsce w ośrodku, muszę jakoś wytrwać. Chyba lepiej, żebym się napił, niż szukał czegoś innego?
– Przed pójściem do ośrodka, pewnie będziesz musiał przejść detoks. Postaram się zorganizować domowy, od jutra.
– Oczywiście, mamusiu, jestem gotów. Jasne, że muszę się odtruć – zapewniał ją o swojej determinacji.

Dobry jest...Technika kłamstwa, jaką reprezentował Rafał, wzbudzała moje uznanie. To było coś! Bez drgnięcia powieki, czy choćby zająknienia. Mistrz!


W końcu się doczekał.
Kilka minut przed północą zobaczył przez okno zatrzymujący się na chwilę za ogrodzeniem domu samochód. Wszystko trwało kilkanaście sekund. Akurat tyle, żeby przerzucić przez plot pustą paczkę po papierosach. No, może niezupełnie pustą.
Rafał ledwo chodził. W miarę upływu czasu, znieczulające właściwości heroiny ustawały. Niedobrze. Zwłaszcza, że czekały go jeszcze kombinacje związane z odebraniem przesyłki. Dom był zamknięty. Na szczęście w suterenie znajdowało się coś w rodzaju świetlicy w angielskim stylu, z bilardem i salą kinową. Przez znajdujące się tam okienko łatwo było wydostać się na podwórko, bliziutko płotu.
– Nie mogę spać, mamusiu, puszczę sobie jakiś film i pogram w bilard – powiedział matce schodząc na dół.
Trzymał w ręce prawie pustą butelkę po koniaku.
– Mamusia da mi jeszcze coś wypić.
Celowo schodził w luźnych bokserkach, koszulce bez rękawów i boso. Chciał utwierdzić matkę w przekonaniu, że nie wybiera się na zewnątrz.

Słaby jest? He, he... Mój mistrz.

Matka, która wyszła z sypialni, zaniepokojona jego człapaniem, wyraźnie się uspokoiła. Podeszła do barku i podała mu do połowy pełną butelkę whisky.
– Może być?
– Dziękuję, mamusi.
– A jak się czujesz?
– Niedobrze, bardzo niedobrze. Muszę już z tym skończyć, teraz na pewno się uda.
– Dobrze synku, na pewno... Postaraj się nie siedzieć zbyt długo i się wyspać.
– Postaram się, mamusiu – a potem dodał w myślach – Tak, jakby to, kurwa, było zależne ode mnie.

Obserwując tę rodzinkę, doznawałem dziwnego uczucia. Bawił mnie poziom ich zakłamania i naiwności. Jednak przez ubaw, przedzierało się powoli się coś dawno nie zaznanego. Dziwne coś, odległe jakieś.

Będąc na dole, Rafał włączył projektor, wybrał pierwszy z brzegu film. Jakiś horror. Fabuła go nie interesowała. Zaczął grać w bilard, bez ładu i składu, za to głośno. Zapalił papierosa, potem drugiego, otworzył okno i nasłuchiwał. Nie słyszał, by któreś z rodziców się krzątało. Ponownie porozbijał z hukiem kilka kul. Zapalił. Czekał.
Matka w tym czasie również nasłuchiwała. Rafał grał. Słyszała go, chyba naprawdę coś przemyślał. Był taki czuły, kiedy ostatnio się do niej zwracał.
Może to piekło się w końcu skończy? Obiecała, że wesprze finansowo ośródek, to chyba przeważyło. Mieli go przyjąć zaraz po odtruciu. Pani z Monako, z którą rozmawiała, zachwalała ich skuteczność. W końcu są najlepszymi fachowcami w tej dziedzinie.
Minęła godzina. Rafał przysunął krzesło do okna, wydostał się przez nie na zewnątrz, serce mu waliło, a pocięta skóra sprawiał ból.
Był ciekaw, co Bors powie na Plan. O narkotyki się nie bał, nie opłacało im się kręcić. W końcu przećpywał u nich kilka, kilkanaście tysięcy miesięcznie. Tacy klienci nie często się zdarzają. Ciekawe czy się zgodzi?
– Gdzie to, kurwa, jest? – nie czuł zimna ani bólu.
W końcu znalazł zwykłą paczkę po Marlboro. Dla niego niezwykłą.
Zostawił ja na dworze, tuż przy okienku, żeby łatwo można było po nią sięgać z domu. Wślizgnął się cichutko z powrotem. Cała akcja mogła trwać kilkadziesiąt sekund.
– Teraz walnę se speedbola – uradowany pomyślał o nagrodzie za swój trud. Ponownie rozbił kilka kul. Żadnych niepokojących dźwięków. Nikt nie zszedł. Starzy musieli spać. Teraz w spokoju wyciągnął przesyłkę. W środku było wszystko, co zamawiał, plus zwinięta kartka, a na niej napis: „Pasóje, tel. znasz.”
Rafał poczuł ulgę.
Potem przez chwilę zastanawiał się jak się pisze „pasuje”.
Współpraca z Borsem może zmienić jego życie. Byli teraz wspólnikami. Przynajmniej na ten jeden numer. A jak wszystko wypali, to na pewno będą współpracować dalej. Wrócił do siebie na górę, był bezpieczny i szczęśliwy.
Nie żałował sobie, dziś sobie nie żałował. Ućpał się i odpłynął.

Zmienia się ten świat szybko, bardzo szybko.

Obudziła go krzątanina w pokoju, był jeszcze zdrowo nawalony, zorientował się, że ktoś do niego coś mówi, coś od niego chce, a po pokoju kręcą się jacyś lekarze.
– Nie wiem, wszystko płynie – pomyślał jak w malignie i spał dalej.
Gdy ocknął się ponownie, było już po trzynastej.
– Oho, przybyły posiłki – zorientował się, że w pokoju znajdowały się niezbędne do przeprowadzenia detoksu rekwizyty. Stojak na kroplówkę, plastikowe pojemniki, gaza, waciki.
– Będzie hardkor – pomyślał.
Podszedł do niego lekarz.
– Panie Rafale, proszę powiedzieć, kiedy ostatnio się pan wypróżniał?
W tym momencie dotarło do Rafała, że nie srał z cztery, pięć, a może nawet sześć dni.
– Nie pamiętam dokładnie, chyba kilka dni temu.
– A kiedy była ostatnio heroina?
– Przedwczoraj.
Lekarz uśmiechnął się pod nosem.
– Pana mamy tu nie ma, proszę powiedzieć prawdę, muszę wiedzieć, jakie leki dobrać.
– Naprawdę przedwczoraj.
– Ok, wierzę.
Lekarz podszedł do siostry i szepnął.
– Proszę na razie relanium nie dawać, on jest totalnie nawalony. Palił kilka godzin temu.
– Podajemy standardzik? – zapytała siostra.
– Standardzik.

Pierwszych pięć, sześć godzin jakoś przetrzymał. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem. Obserwowałem więc cały proces z dużym zainteresowaniem. Z fascynacją przyglądania się cierpieniu innych. Trochę jak podczas oglądania horroru, kiedy wygodnie siedząc w fotelu, cieszymy się, że to, co widać na ekranie, nie nam się przytrafiło, a akcja się rozwija. Najwyraźniej heroina zaczęła z niego złazić. Chłopaczyna był biały jak śnieg. Zapadł się na twarzy, skurczył jakoś tak dziwnie. Zaczął mi przypominać szczura. Tak, właśnie, miał szczurzą twarz i był cały mokry. Pocił się jak w saunie. Wtedy się nad nim zlitowali i podali mu rolki2, co spowodowało, że ponownie usnął.

Rafał był tak zamulony lekami, że nie miał pewności gdzie się znajduje. Zatracił poczucie miejsca i czasu, było mu na przemian zimno i gorąco. Trwał w śnie, niezdrowym i koszmarnym z przebłyskami świadomości. Dopadały go dołujące myśli wpędzające w hiperdepresję. Jedynie wspomnienie ukrytego towaru, krzepiło i dodawało otuchy. W ten sposób minęła pierwsza doba.

Następnego dnia otępienie częściowo ustąpiło. I to było najgorsze.
Pielęgniarka siedziała i oglądała telewizję, on był podłączony do kroplówki, mógł leżeć tylko na bokach lub brzuchu, wszystko go bolało, a najbardziej kości i stawy. Miał wrażenie, jakby mu ktoś powykręcał ręce i nogi.
– Czy mogę prosić coś przeciwbólowego? Wszystko mnie boli. Błagam, błagam panią.
Dostał tramal i trochę mu ulżyło. Z każdą godziną skuteczność leków malała.
Dobrze, że miał swój zapasik. Cały czas o nim myślał. W ciągu następnych godzin zaczął wyglądać i czuć się jak strzęp człowieka. Zapalić, zapalić, zapalić, zapalić.. Tylko to jedno miał w głowie i wcale nie chodziło mu o papierosa.
Na szczęście dostał sraczki, więc miał pretekst, żeby spokojnie zamknąć się w toalecie, bez wzbudzania podejrzeń. W końcu nie wytrzymał. Niech się dzieje co chce, chociaż trzy buchy!
Ponownie wygramolił się z łóżka. Będąc w łazience uklęknął na podłodze i zaczął szperać pod wanną. Znów poczuł się fajnie. Już sama świadomość, ze zaraz przyćpa dodawała mu skrzydeł.

No to się będzie działo, he he he...

Strach uderzył go prosto w splot słoneczny, prawie nokautując.
Zaczął nerwowo wymiatać rękami wszystko spod wanny. Kiedy dotarło do niego, że nic tam nie znajdzie, poczuł kilkusekundowy paraliż. Nie mógł zebrać myśli.
– Nie ma! Spokojnie. Tylko spokojnie. Wczoraj schowałem, kurwa, wczoraj schowałem w nocy. Gdzie? Chwilę… Tutaj. W łazience. Gdzie mogłem schować...?
Zaczął się cały trząść. Przeszukiwał szafki, kibel.
– Kurwa, gdzie to jest? Może w pokoju? Może w pokoju? Może w pokoju? Kurwa, kurwa, kurwa. Gdzie to jest!!! Kurwa, kurwa, ja zwariuję!
Nie zauważył, że słowa które dźwięczały mu w głowie, wypowiadał na głos. Zachowywał się jak obłąkany.

Zbliżając się do łóżka, zobaczył swoja zapalniczkę i wtedy zrozumiał, że skoro nią przypalał, a teraz tylko ona leży na szafce, bez towaru, to znaczy, że ktoś musiał go sprzątnąć.
Zawładnęła nim desperacja. W wejściu stała matka, pielęgniarka i trzecia osoba. Właśnie.
– Kto to, kurwa, jest? – wykrzyknął patrząc na młodego, dobrze zbudowanego mężczyznę.
Odpowiedzi nie otrzymał.
– Marek, potrzebny jesteś – spokojnym, ale donośnym głosem odezwał się mężczyzna.
– Co tu się, kurwa, dzieje? Mamusiu! Mamusia mi ukradła moja własność! – krzyczał Rafał histerycznie.
– Kim są ci faceci, mamusiu? Ja tego nie wytrzymam! Dawaj, stara kurwo, co mi zapierdoliłaś!!! Co to za frędzel, stary pedał? Co to za pedały?
Chodził po pokoju jak dziki zwierz z obłędem w oczach.
– Panowie, tylko proszę, nie zróbcie mu krzywdy – wyszeptała matka ze spuszczonym wzrokiem.
– Proszę się nie obawiać, wszystko będzie pod kontrolą.
– Co będzie?! Pod jaką kontrolą?! Co ten skurwysyn pierdoli?! Nie zbliżajcie się, kurwa, chuje do mnie!!! – wrzeszczał.
– Posłuchaj, usiądź teraz na łóżku i się uspokój. Jesteśmy tu po to, żebyś się odtruł. To my przetrząsnęliśmy twój pokój i wywaliliśmy wszystko, co mógłbyś przećpać – Marek mówił spokojnym i stanowczym głosem.
– Zapierdoliliście moja własność! Nigdzie nie będę siadał! Precz z mojego domu! Jestem pełnoletni i nie życzę sobie żadnych pedałów w domu! Prawa mam jakieś, czy jak?! To jest przestępstwo, jesteście kryminalistami, zaraz zadzwonię po policję!
– Nigdzie nie zadzwonisz – wysyczał mężczyzna – a jeśli chodzi o przestępstwo, to całe twoje życie, mały, to jedno wielkie przestępstwo. Więc stul pysk i siadaj, powiedziałem! – ostatnie słowo wykrzyknął.
– Mamusia na to pozwala, żeby ci panowie mnie zastraszali? Jak mamusia może się temu przyglądać? – skarżył się Rafał żałosnym głosem.
Sekundę potem chwycił leżący na szafce przy łóżku talerzyk i rzucił nim o podłogę.

Młody chce się uzbroić. W stłuczony talerzyk z serwisu deserowego Lubiany. No, to już tragifarsa.
Patrzyłem na jego zachowania z uśmiechem i niedowierzaniem, nie mogłem się nadziwić jego naiwności i głupocie. Jest bez szans. Zanim zdążył sięgnąć po jeden z większych kawałków szkła, ci goście już go trzymali za ręce i przygniatali do łóżka. Rambo się znalazł. Uśmiałem się do łez.

– Przynieś kaftan – wydał polecenie Marek.
Pięć minut później Rafał leżał w ciasno zawiązanym kaftanie bezpieczeństwa. Próbował pluć na swoich oprawców, ale już praktycznie nie miał czym. Gardło miał zupełnie wysuszone. Bełkotał tylko.
– Załatwię was, chuje, mam AIDS, pfu,pfu,pfu...
Pielęgniarka w tym czasie przygotowywała zastrzyk ze środków uspakajających.
– Proszę go jeszcze chwile przytrzymać, za chwile powinien zasnąć.
Matka płakała.
Mężczyźni zaraz potem go puścili. Zasnął szybko.

Śmiałem się z niego, ale nie był to śmiech radosny. Beznadzieja tego, co wyprawiał chłopak, jego bliscy i ludzie wkoło, trochę mnie przygniatała. Niezły szit z tymi narkotykami. Byłem rozdarty. Czułem z jednej strony, coś w rodzaju dumy – miałem w końcu w Trzeciej Rzeczpospolitej Zaćpanej swoje udziały, z drugiej, coś, czego nie potrafiłem nazwać. Coś leżącego na przeciwstawnym do dumy biegunie. Wstyd? Blisko. Dziwne. Dawno, bardzo dawno... Nie, nie pamiętam, kiedy się wstydziłem.


Następny dzień był dla Rafała najgorszy. Wymiotował, miał biegunkę, a leki przeciwbólowe pomagały tylko na tyle, że umiał się powstrzymać przed wyciem.
Jednak największym problemem była jego psychika. Zwidy, lęki, napady agresji, halucynacje. Jedynym antidotum, były potwornie silne środki uspokajające i nasenne. Czwarty dzień detoksu nie różnił się od poprzednich.
Piątego dnia udało mu się zjeść rosół. Cały czas był otępiony lekami.
Szóstego dnia poczuł się lepiej, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Zjadł trzy pełne posiłki. Zmieniono mu lekarstwa. Otępienie ustąpiło, podobnie jak paniczny strach.
Fakt, miał doła, ale za to mógł myśleć i kontaktować. Cieszył się, że nic go nie boli i nie czuje się już taki zaszczuty.
– Może naprawdę powinienem zmienić coś w swoim życiu? – przebiegło mu przez myśl.
Matka, widząc jak wraca do normalności i je posiłki, wydawała się kwitnąć.
– Mamo, ja chyba byłem niemiły? Nie wszystko pamiętam, ale wiem, że musiałem być strasznie zły – nie potrafił wyrażać uczuć wyższych, trochę się ich wstydził, ale to nie znaczy, że ich nie znał.
Często były przyczyną bólu i dyskomfortu. Jeszcze będąc dzieckiem, łapał się na tym, że przeżywa dużo silniej rzeczy, nad którymi inni przechodzili obojętnie.
Wpadła mu kiedyś w ręce, szkolna lektura mamy. „Chłopcy z Placu Broni” czy jakoś tak. Miał wtedy może z dziesięć lat. Była tam scena, jak bohater umiera. Rafał przypomniał sobie ta scenę i swoją ówczesną reakcję, płakał cały wieczór, a rodzice musieli go długo uspokajać.
– Najważniejsze, że już się lepiej czujesz – podeszła i go pocałowała, on chwycił jej rękę.
– Przepraszam. Bardzo, mamo, przepraszam...
 
Widziałem, że mówi to szczerze i że jest mu naprawdę przykro. Sentymentalny idiota. Tak się nie da przeżyć palancie, twardym trzeba być. Cała ta scena mnie wkurwiła. Właściwie dawno mnie tak nic nie wkurwiło. Gdybym mógł, najchętniej bym stąd zniknął. Tyle, że nie mogłem. Telenowela „Argentina” trwała dalej.
 
– Za trzy dni jesteśmy umówieni na rozmowę z terapeutą. Synku, pójdziesz się leczyć? Nie rozmyśliłeś się?
– Pójdę – powiedział bez przekonania.
Wiedział, że przez trzy dni może zdarzyć się wszystko, ale nie chciał jej psuć nastroju. Poczuł się zagubiony. Wtedy przypomniał sobie o Planie.
– Bors się zgodził. Muszę tylko do niego zadzwonić. Będzie kasa ,będzie wszystko!
 
Motał się, nie potrafił podjąć decyzji. Teraz widziałem, jak bardzo nie kontroluje swojego życia. Z jednej strony, nie chciał krzywdzić rodziców i miał względem nich silne poczucie winy, z drugiej, kompletnie nie pasowała mu ta cała terapia.
 
Rafał rozmyślał. Brał pod uwagę, że mógłby się uwolnić od heroiny. Od biedy mógłby sobie amfę odpuścić, a pigułę i jointa zapodawać tylko od czasu do czasu... Nic złego w tym nie ma.
Poza tym ta praca w tych cholernych ośrodkach, trzeba bez sensu zapieprzać.
Był w takich trzy razy po kilka godzin i widział jak jest. Raz nawet spędził tam noc. Znowu go dopadł podły nastrój.
– Nie chce mi się, nie chce mi się, nie chce...
 
Wieje nudą, a tak fajnie było na początku. Chłopak od trzech dni mieli we łbie raz jedno, raz drugie, to chce, to nie chce. Fakt, zdziwił mnie, że tak szybko wrócił do formy. Szczurza gęba zniknęła, a w ciągu tygodnia przybrał z pięć kilko. Nic ciekawego nie zdarzyło się w tym czasie. Już by się na coś zdecydował. Koszmarna dłużyzna.
 
Na spotkanie w siedzibie Monako pojechali w trójkę. Ojciec po raz pierwszy naprawdę się zaangażował. Był dumny z syna.
Matka, przejęta rola organizatora, mediatora i sponsora. Myślała tylko o tym, by Rafał czegoś nie wywinął.
On poddał się uroczystemu nastrojowi i chyba sam uwierzył, że to właśnie Ten Moment.
Centrum miasta, warszawski pigalak3, jedna z przedwojennych kamienic, obskurne, betonowe podwórko.
W końcu jest. Duma wszystkich Polaków. Najsprawniej działający system leczenia narkomanów w Europie.
Kilkadziesiąt ośrodków, do tego poradnie i punkty konsultacyjne. Setki zatrudnionych, wszyscy ręka w rękę walczący o zdrowie zbłąkanych dusz.
W Monako zmarła ostatnio jakaś bardzo ważna szyszka. Kult jednostki zastąpił proces beatyfikacji,do tego trwała walka o sukcesję, wszyscy nerwowi byli.
– Guma jestem, a Ty ? – przedstawił się chudy, wysoki brodacz.
Rodzice zostawili Rafała w pokoju u terapeuty, a sami poszli do jakiejś kierowniczki.
– Rafał.
– Ćpun, nie Rafał! Ćpun jesteś!
– Ćpun jestem, panie Gumo – patrzył na chudzielca, nie bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi.
– Wystarczy Guma. No dobra, leczyć się chcesz?
– No, chciałbym – przytaknął.
– Taaa... Gówno, nie chciałbyś, ćpunie! Naściemniałeś starym, żeby się od ciebie odpierdolili albo przekupili czymś. Już ja znam takich chłoptasiów z bogatych domów. Piciuziol jesteś, wiesz?
– Teraz już wiem, ćpun i piciuziol jestem – przytaknął ponownie.
– Ty, ćpun, jaja se ze mnie robisz?! Z Gumy się śmiejesz, taki jesteś cwany?– podniósł głos i zaczął machać rękoma.
Przypominał chudego sępa. Na dodatek, w związku z wyraźnie widocznym brakiem w uzębieniu, jego mowa stała się bardzo niewyraźna. Opluwał wszystko w promieniu metra od siebie, w tym Rafała.
– Nie robię sobie z pana jaj, panie Gumo. Po prostu odpowiadam.
– Mfówiłem, nie?! Mfówiłem, że nie jestem pfanem! Gfumą jestem, tfempaku! - krzyczał coraz wilgotniej.
A potem, w ciągu ułamka sekundy ponownie zaczął mówić spokojnie, sucho i dużo bardziej zrozumiale.
– Dobrze, pomożemy ci. Wiesz o tym, że u nas bardzo długo czeka się na miejsce? Kilka miesięcy – w Rafale obudziła się nadzieja – ale my pomożemy ci szybciej – nadzieja zdechła.
– Widzę w tobie bardzo duży potencjał. Chyba mnie przekonałeś, że trzeba ci pomóc. Dlatego do czasu, kiedy coś się nie zwolni, poprzychodzisz do mnie, albo ja do ciebie, na terapię indywidualną.
Rafał ostatecznie poczuł ulgę.
– Co powiesz na trzy, cztery spotkania w tygodniu? – kontynuował chudzielec – Pasi ci to?
– Oczywiście, że tak. Bardzo pasi.
– No, to zaraz zakomunikujemy rodzicom tą dobra wiadomość.
Życie jest piękne! – kołatało się po głowie Rafała.

Dodano: 17.03.2010 18:36
 
valdie68 (3.69)
mężczyzna, lat 55,
Baile Bhlainséir, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
Za kursywę przepraszam
wydawało mi się, ze wyłączyłem.
Dodano: 17.03.2010 19:57
 
skydiver (4.52)
mężczyzna, lat 50,
Dublin, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
zamotalem sie juz w tym,tekst przez brak tej kursywy staje sie ciut mniej zrozumialy...no coz nie ma lekko
Dodano: 17.03.2010 22:34
 
survi (4.68)
mężczyzna, lat 47,
Kilkenny, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
Bo to forum to taki prehistoryk.

Jak kartka papieru i długopis tylko że kleksa zrobić się nawet nie da.




Ale komu by zależało na zmianach
Dodano: 17.03.2010 22:45
 
skydiver (4.52)
mężczyzna, lat 50,
Dublin, Irlandia
Temat:  Zapalniczka
A potem, w ciągu ułamka sekundy ponownie zaczął mówić spokojnie, sucho i dużo bardziej zrozumiale.
– Dobrze, pomożemy ci. Wiesz o tym, że u nas bardzo długo czeka się na miejsce? Kilka miesięcy – w Rafale obudziła się nadzieja – ale my pomożemy ci szybciej – nadzieja zdechła.
– Widzę w tobie bardzo duży potencjał. Chyba mnie przekonałeś, że trzeba ci pomóc. Dlatego do czasu, kiedy coś się nie zwolni, poprzychodzisz do mnie, albo ja do ciebie, na terapię indywidualną.
Rafał ostatecznie poczuł ulgę.
– Co powiesz na trzy, cztery spotkania w tygodniu? – kontynuował chudzielec – Pasi ci to?
– Oczywiście, że tak. Bardzo pasi.
– No, to zaraz zakomunikujemy rodzicom tą dobra wiadomość.
Życie jest piękne! – kołatało się po głowie Rafała.

Obserwowałem ten spektakl z szeroko otwarta gębą. Toż tutaj każdy każdym kręcił. Od razu wiedziałem, co się szykuje. Szczęście się szykuje. Wszyscy zaraz będą szczęśliwi. Jedna wielka, szczęśliwa rodzina. He he he...

Kilka minut później, cała rodzina siedziała w pokoju i słuchała terapeuty Gumy.
– Rozmawiałem z państwa synem. Wspaniały chłopak, wspaniały. Do tego ewidentnie mnie przekonał, że chce się leczyć. Jednak sytuacja z miejscami w ośrodkach jest dramatyczna – Guma mówił teraz wolno i wyraźnie, profesjonalnie operując ciepłą intonacją głosu.
– Dlatego postanowiliśmy, że do czasu, kiedy nie zwolni się gdzieś miejsce, Rafał będzie się spotykał ze mną na terapii, może nawet codziennie. Szczegóły omówimy sobie później. Co państwo o tym myślicie?
Zwrócił się do rodziców, patrząc bezpośrednio na ojca. Na ich twarzach odmalowała się nadzieja i radość.
Pojawiła się szansa, że zakończy się ten koszmar. W końcu zajęli się nim najlepsi specjaliści!
Ich syn będzie pod ich doskonałą opieką, a co najważniejsze, pobędzie jeszcze w domu. A może zmądrzeje i w ogóle nie będzie potrzeby, żeby gdzieś wyjeżdżał?
Może się w domu wyleczy przy tak dobrych fachowcach.
Ojciec był zadowolony, nie mógł powstrzymać promiennego uśmiechu. Syn zostaje! Matka miała w oczach łzy szczęścia. Syn się leczy! Rafał kipiał ze szczęścia.
Nie musi pracować i nigdzie wyjeżdżać! Po raz pierwszy od tak dawna wszyscy odczuwali radość w tej samej chwili. Był to chyba najfajniejszy dzień, jaki im się przytrafił od dawien dawna. W końcu i Guma był wyraźnie zadowolony z uszczęśliwiania bliźnich.
Czuł, że ta współpraca mu się opłaci. Zero kosztów, same profity. Idealnie.

Tylko ja się śmiałem. Wilczo się śmiałem.

Wszystko układało się naprawdę super. W domu panowała sielankowa atmosfera. Rafał zaczął ćwiczyć w domowej siłowni, dostał pałera.
Podobało mu się, że w ciągu trzech tygodni przytył ponad dziesięć kilo. Chciał teraz być duuuuży!
Namówił matkę na zakup rożnych odżywek, aminokwasów, kreatyn, gainerów.
Niestety skutkiem ubocznym tej diety był unoszący się w całym domu zapach gazów, ciągle uchodzących ze sportowca.
Jednak duch sportu i tężyzny fizycznej wygrał z etykietą, nakazująca unikać zanieczyszczania powietrza. Tylko terapeuta Guma, który zjawiał się prawie codziennie, narzekał. Będąc człowiekiem prostodusznym i prostolinijnym, wprost wyrażał swoja dezaprobatę.
– Ale się znów sfajdałeś, ćpunie! – narzekał, gdy byli sami, po czym przeciągle bekał i naśladował dźwięki rzygania.
Mimo to, dzielnie znosił te cierpienia. W końcu za każdą wizytę dostawał równowartość jednej trzeciej swojej miesięcznej pensji w Monako.
– No co tam? Ćpać będziesz jeszcze?
– Nie zamierzam.
– I dobrze, bo to zabija. Musisz to w końcu zrozumieć. Musisz odzyskać sens życia. W ośrodku to zrozumiesz. No chyba, że zakończysz tu, ze mną. Jak nie, to sam rozumiesz... Bo tam się z tobą nikt pieścić nie będzie. Kurwa, jak se przypomnę, jaki my zapierdol mieliśmy, to aż mi cię żal. Tak więc chyba rozumiesz, co jest lepsze?
– Jasne, że rozumiem. Poza tym, rozmowy z tobą mi pomagają, jakoś mi po nich lepiej – słodził Rafał chudzielcowi.
– Nooo, musi być lepiej! W końcu Guma od tego jest, żeby Ci było lepiej. Te, czekaj , czekaj, kurwa, zaś się zesrałeś? – w tym miejscu terapeuta ponownie użył onomatopei, naśladując wymioty.
– Sorka.
– Wątroba ci gnije, ćpunie, he he he. Musisz znaleźć w sobie siłę, żeby z tym skończyć. Rozumiesz? Od biedy możesz sobie wypić piwko na poprawę humoru, ale pamiętaj, żeby z tym piwkiem też nie przeginać.
– Czy to znaczy, że nie mogę pić alkoholu? – Rafał patrzył na sępa, z niedowierzaniem i rozbawieniem.
No nie, nie tak miało być.
– Mówiłem ci, musisz to robić z głową, jak ja. Nie możesz przeginać.
– Ale piwo, to żaden alkohol. Ja się pytałem o normalne volty – dociekał Rafał z niepokojem.
– No, na razie normalnych voltów pić nie powinieneś. Potem, jak już będziesz miał za sobą dużo abstynencji, to od czasu do czasu, owszem. Czego ty tu, kurwa, nie łapiesz? Umiar, synu, umiar trzeba znać i mówię ci to ja, Guma. Umiar i pokor. Czaisz?
– Czaję, czaję – wyraźnie uspokojony Rafał przytakiwał.

Czegoś tu nie rozumiałem. Kiedyś tam, wydawało mi się, że mam problem z piciem, więc ktoś mądry powiedział mi, że muszę być trzeźwy. Co oznacza jedno - nie pić. Hmmm... Trzeźwy.
Ten Rafał pije i bierze co popadnie. On prawie nigdy nie jest trzeźwy. Czy można przeskoczyć z dragów w trzeźwość podlaną wódą? Dziwne, bardzo to wszystko dziwne.
No, chyba, że znowu ktoś coś popierdolił. Dość typowe w kraju nad Wisłą.
Teraz zamieniają alkoholików w ćpunów za pomocą marihuany, która podobno nie jest narkotykiem. A narkomanów w alkoholików, za pomocą piwa, które podobno nie jest alkoholem.
Sprytne. Wszyscy chodzą dalej najebani, tyle, że czymś innym, a biznesik się kręci.

Tak minęło kilka tygodni. Rafał ćwiczył, oglądał filmy, grał na plejaku, spotykał się z Gumą.
I zaczynał się przeraźliwie nudzić.
Monotonia dnia powszedniego, sprawiała mu wręcz fizyczny ból.
Ku swemu zaskoczeniu odkrył, że nie ma żadnych wartościowych znajomych A jeżeli już kogoś wskrzesił z dalekiej przeszłości, to albo okazywał się dla Rafała totalnie nieatrakcyjny, albo Guma zabraniał z nim kontaktów.
Chłopak siedział więc w domu na zacisku dupy, zastanawiał się nad sensem życia i powoli wariował. Brakowało mu czegoś. Bardzo.
Miał wrażenie, że otacza go pustka i beznadzieja. Któregoś dnia wypił piwo, potem drugie i trzecie.
W krótkim czasie wypijanie kilku piwek stało się codziennym rytuałem. Dzięki temu, robiło mu się na chwilę odrobinę lżej na duszy. Mały Chochlik Optymizmu zamieszkał w jego głowie. Miły taki, sympatyczny.
Wkrótce, nawet chodzenie na siłownię zaczęło Rafała irytować. Wolał w Internecie poserfować, pornolki pooglądać i konia klepnąć. Rzygał już tymi sztangami.
Tymczasem Chochlik Optymizmu robił co do niego należało - zarażał optymizmem. Któregoś dnia piwko jakoś szybko się skończyło. A może matka w ogóle zapomniała kupić.
Co więc było robić? To może drinka?
Nic takiego. Bo przecież najważniejsze, że się leczył. Heroiny nie brał, a i w przyszłość popatrzeć było milej.
Ach, ten Chochliczek.
– Guma, jak myślisz, kiedy będzie to miejsce w ośrodku? Nie chciałbym stracić abstynencji, którą wypracowałem.
– No nie wiem... Wiesz ilu teraz gówniarzy grzeje? Jesień mamy, wiec ćpuny muszą gdzieś przezimować. Ale co się tak spieszysz i dokąd? Idziesz jak burza! Źle ci z Gumą?
– Nie, no co ty. Jest super. Coraz częściej widzę, że może się udać. Już nie chcę nigdy brać tego gówna.
– No widzisz, jak ci moja terapia pomaga. Może obejdziemy się bez ośrodka. A w ogóle to coś ty dzisiaj taki zadowolony?
– No jak to?! Zaraz dwa miesiące abstynencji będzie, to i się cieszę!
– No pogratulować, nic tylko gratulować. Ale trochę chyba se dodałeś tej absty. Dopiero sześć tygodni po mojemu.
– Aleś ty Guma skrupulatny!
– Taka praca synu, taka praca – odparł chudzielec protekcjonalnym tonem.

Czy ten palant naprawdę nie widzi, że chłopak jest pijany? Zastanawiałem się, czy jest tak pełen wiary w swoje terapeutyczne zdolności, czy tez może celowo nie zauważa problemu. Jeśli robi to z premedytacją, to po co? No, chyba, że znowu chodzi o to, o co zawsze... A swoja drogą wiedziałem, że Plan nie da o sobie zapomnieć, że będzie miał swój tryumfalny wielki powrót.


Sześć tygodni. Niby nic, a jednak na tyle długo, aby wspomnienia zdychania na skręcie1 już tak nie przerażały. By tyłek się zagoił.
Na tyle długo, by rodzice uwierzyli, że kontrolują problem. Guma wpisał jako stałą pozycję w swoim budżecie honorarium za wizyty, a Rafał prawie zanudził się na śmierć.

Teraz już byłem pewien, że niedługo akcja przyspieszy. Decyzje zapadły, pozostało już tylko przyjąć wygodną pozycję, zapiąć pasy i jazda. Milusi świat czeka.

Następnego dnia rodzice pojechali załatwiać jakieś interesy. Rafał był sam w domu. Zdecydował, że najwyższy czas skontaktować się z Borsem.
Wszystko inne zeszło na dalszy plan. Postanowił działać. Mimo, że wciąż miał w głowie Przebłyski. Uświadamiały mu, że robi źle.
Podszedł do barku, nalał sobie pełną szklankę whisky i wypił ją jednym haustem. Chochlik Optymizmu zajął miejsce Przebłysków. Chwilę potem Rafał wykręcał już numer telefonu.
– Słucham – usłyszał gardłowy głos po drugiej stronie.
– Cześć, Bors, to ja, no wiesz?
– Jaki ja? Znam w chuj ja-jów.
– No Rafał, przerzucałeś mi przez płot kilka razy,no wiesz..
– Jasne, że wiem. A gdzieś ty, kurwa, przebywał, jak cię nie było? Do Monako cię porwali? Myśmy tu, w pizdu, myśleli, żeś kojfnął, czy jak.
– No wiesz, trochę mnie starzy przykrócili. A poza tym musiałem trochę wyluzować. Tolerancja mi się zwiększyła.
Rzeczywiście, pod koniec ostatniego ciągu potrafił wyćpać pięć razy więcej, niż
na początku. Pełna katastrofa finansowa.
– No tak. Nawet to, kurwa, logiczne. A w ogóle mógłbyś se tego browna odpuścić. Zajebistego cracka mamy i ekstazkę pierwszej klasy.
– No wiem, wiem. Ale ja nie w tej sprawie. Pamiętasz? Opisałem ci w liściku sposób na zarobienie porządnej kasy. Pamiętasz?
– Coś tam pamiętam. Nawet mi się to podobało. Ale potem zwiałeś bez słowa. Nawet żeś nie kolnął. To se odpuściłem. A co?
– Myślę, że powinniśmy wrócić do tematu. I to jak najszybciej. Jak widzisz dzwonię do ciebie z nowego telefonu. Nikt tej simki nie zna. Więc nikt się o tej rozmowie nie dowie. Powinniśmy zorganizować wszystko na jutro. Wchodzisz w to?
– Jak się, kurwa, raz powiedziało, to trzeba słowo trzymać. Jasne, że wchodzę. Tyle, że kasę dzielimy pół na pół, żadne tam sześćdziesiąt do czterdziestu procent. Fifty- fifty. Tym bardziej, że Jajok i Kopyt też muszą coś z tego mieć.
– Dobra, zgadzam się. Jutro mam ze starą pojechać na testy na Nowowiejską. Oni tam je robią do szesnastej. Będę tam koło południa. Musicie tam czekać i niech to wygląda naturalnie. Puszczę sygnała, jak będę wyjeżdżał z domu. A potem jeszcze raz, jak będziemy dojeżdżać.
– Dobra, chłopaki upierdolą tablice rejestracyjne i hollywóda robimy.
– Idealnie. Jutro już obgadamy resztę. No, to siema.
– Spierdalaj z tym cwelowskim „siema”. Jak widzę tego Owsika, to mi w dupie zaczyna bulgotać. Jedyne, co z tego dobrego, to te skarbonki, które zabieramy przerażonym małolatom. Kurwa! – stwierdził wyraźnie poirytowany Bors, po czym się rozłączył.
Rafał nalał sobie kolejną szklankę. Musiał powstrzymać Przebłyski.

Jednak czułem niepokój. Ten chłopak był chaotyczny, głupi, słaby. Ale przy tym, dziecięco naiwny i w gruncie rzeczy sympatyczny. Taki zagubiony maluch w świecie drapieżników. Niby nie moja sprawa, a jednak martwiłem się o niego.

Wieczorem Rafał starał się być wyjątkowo miły dla rodziców. Jakby chciał w ten sposób zagłuszyć wyrzuty sumienia. On oczywiście tak tego nie nazywał, jednak tak to właśnie wyglądało.
Rozmawiał z tatą o samochodach i sporcie, mamie pomagał przy kolacji i często ją zapewniał o swojej miłości. Szło mu to z łatwością wprost proporcjonalną do wypitego alkoholu. W końcu poszedł spać. Whisky zrobiła swoje.
Następnego dnia rano kontynuował przedstawienie, choć przychodziło mu to z większym trudem. Miał kaca. Ale z całych sił się starał. Podobnie jak wczoraj zagadywał, pomagał, wykazywał inicjatywę.

Biedny mały spryciarz. Tak naprawdę ciągle mam przed sobą dziecko opakowane w dwudziestolatka.

Kilka minut po dwunastej zaczęli się szykować do wyjazdu. Rafał był podekscytowany. Adrenalina przyśpieszała rytm jego serca.
Przed samym wyjściem poszedł jeszcze do toalety i zgodnie z umową puścił Borsowi sygnał. Piętnaście minut później, kiedy skręcali z Trasy Łazienkowskiej w Aleję Niepodległości, wysłał SMSa - „Zaraz będę”. Zastanawiał się, jak to się wszystko rozegra, czy będzie wyglądało naturalnie.
Dojechali. Matka znalazła miejsce parkingowe około dwustu metrów od bramy głównej szpitala. Wzięła syna pod rękę i ruszyli piechotą.
– Co ty, synku, tak drżysz? Zimno ci? – zapytała z troską.
– Trochę. Mało wczoraj jadłem i dziś też nie mogłem się jakoś zmusić.
Miał wrażenie, że serce zaraz mu wyskoczy albo stanie na zawsze. Zastanawiał się, gdzie oni są. Czuł pulsowanie w skroniach. Starał się nie rozglądać na boki i do tyłu, żeby nie wzbudzać podejrzeń matki, ale ta i tak wyczuwała jego nerwowość.
– Rafał, czy ty ostatnio jakoś brałeś heroinę? – wypaliła niespodziewanie twardo.
Nie od razu zrozumiał, o czym ona mówi, bo tak był zajęty wypatrywaniem chłopaków.
– Ale skąd mamusi przyszło coś takiego do głowy? Przecież mówiłem, że chcę z tym skończyć. Żadnej heroiny nie brałem – odparował z nieudawanym oburzeniem.
– Nie wiem. Tak tylko pomyślałam, bo jesteś strasznie spięty i nerwowy, jakbyś bał się tych testów.
– No nie wiem, mamo. Ja nic nie brałem. Ale to tylko testy, też się mogą mylić.
Ewidentnie uderzał we wspomnienie sprzed trzech miesięcy, kiedy to rodzice przyłapali go na braniu. Testy to wykazały jednoznacznie, ale on poszedł w zaparte. Nawet się popłakał, że mu nie wierzą i do końca twierdził, że jest czysty.
Oczywiście kłamał. Choć był tak przekonujący, że w pewnym momencie sam uwierzył w swoją wersję.
Gdzie oni są? Gdzie te debile? Rafał z matką przeszli już większość drogi. Brama. Przeszli bramę. Nikogo.
Wystawili go. Był wyjątkowo rozczarowany. Na dodatek wczoraj, kiedy się upił, zapomniał doładować telefon, który teraz zdechł. Z Rafała zeszło powietrze. Poczuł beznadzieję.
W laboratorium oddał mocz w asyście jakiegoś pielęgniarza czy technika. Niespecjalnie go interesowało kogo. W zasadzie nic go już nie interesowało.
– Cholerne debile! – myślał.
W oczekiwaniu na wynik testów zaczął się bawić zapalniczką.
Zapalał. Gasił. Zapalał. Gasił.
Patrzył zafascynowany to na płomień, to na demona, na jego krwistoczerwone oczy.
– Wiesz, mógłbyś spełniać życzenia. Jak w tej bajce o Alladynie – pomyślał – Obdarowałbyś mnie kupą forsy i towaru. W końcu byłbym szczęśliwy – marzył.

Oj, synku, tylko ci się tak wydaje. Gdybym mógł, a na twoje szczęście nie mogę, i spełnił twoje życzenie, umarłbyś w ciągu najwyżej kilku miesięcy. Skazany na sukces. Śmiertelny sukces. Ćpun bez ograniczeń to martwy ćpun. Szkoda, że mnie nie słyszysz, baranie.
Dodano: 18.03.2010 14:18
Odpowiedzi:    
1
Dodaj Odpowiedź
 Musisz być zalogowany aby odpowiedzieć na tego posta.
Zaloguj się aby odpowiedzieć na posta lub zarejestruj się jeżeli nie posiadasz jeszcze konta w serwisie.