Oto siedzę sobie w irlandzkim pubie, piję kawę z whisky a za oknem podziwiam popołudniowy tłum na dublińskim Grafton Street.
Życie jest dziwne.
Oto ja, z krwi i kości Słowianin ze wschodu wrastam w materię Celtów i Wikingów. Po co i dlaczego? Nieistotne. Nieważne. Bez znaczenia.
Życie jest dziwne, jak szklanka do połowy pusta a w połowie pełna, jak spowiedź bez żalu za grzechy – więc po co???, jak myśl wielka, którą przegania małostka o musze, którą trzeba spędzić z czoła.

Obudziłem się z potwornym bólem głowy. David przesadził i z muzyką i trunkami. Wiśniówka z colą, niby niewinny drobiazg a potrafi zamieszać i zaszumieć tu i ówdzie. W sercu celtyckiego Dublina Polacy i ich fobie i sny o potędze, smutek i euforia, żal za grzechy swoje i cudze (jak to w naszej naturze) i nietzscheanizm w najczystszej, spirytusowej formie.
Wyjrzałem za okno. A tam bez zmian. I dźwigi, i brudny mur Diageo po drugiej stronie rzeki, i magazyn mebli, i smętny, postrzępiony bilboard i deszcz – absolut i prawda wieczna w tym kraju.

Zgaduję o co chodzi człowiekowi, która szuka własnej tożsamości w innym miejscu, niż jego dom rodzinny. Tak, tak, tak, tak... Sekundnik odmierza pośpiesznym oddechem kolejne porcje czasu utkane z nadziei, że tak trzeba. A nie inaczej. Praca i marzenia, spełnienie i nieprzespane noce, radość z uczciwie (lub nie) zarobionych pieniędzy i gorycz rozpamiętywania rozstań, z tym co stanowiło sens każdego dnia gdzieś tam, na Wschodzie.

Zastanawiam się jak mogły smakować usta Molly Mallone? Były słono – wyuzdane, przetykane powiewem klaskających o siebie w koszu ryb, czy może wręcz przeciwnie. Różane i słodkie, niewinne i nieśpieszne... Molly, piękna Kobieto. Ubóstwiam dotykać Cię wzrokiem i chłonąć Twe piękno zaklęte w spiż a może brąz. Nie mogę tylko ścierpieć obsesyjnej myśli, że – być może – miała głos jak większość cór tej ziemi. Lekko przybrudzony, basowy, brzmiący jak dopiero co rozgrzewane przez muzyka organy Hammonda.

Praca i z pracy. Tramwaj zwany pośpiechem, trzyminutowy spacer, klucze, drzwi wejściowe, winda, albo schody, zamek, buty w przedpokoju, toaleta, kawa i papieros w oknie, porcja tekstów do napisania, papieros i kanapka, kąpiel, papieros, muzyka, coś U2, szybki sen między 14.00. a 16.00, budzik, łazienka, natrysk, biała koszula, laptop w teczce, tramwaj, praca, 12 godzin. Potem tramwaj zwany pośpiechem, trzyminutowy... I tak przez tygodnie, miesiące i lata... Praca i z pracy...
O co chodzi? Czy taki los chciałem sobie sprawić? Czy to jest to o co tak zabiegałem?

Nieśmiałe tak w głowie nie brzmi zbyt optymistycznie i radośnie. A jeśli, to wszystko jest na niby. Bo jeśli to wszystko jest na niby i tylko w mojej głowie, to co z tym co jest jeszcze mniej wyrazistsze i prawdziwe? Radość z transferopowanych pieniędzy do najbliższych, którzy kojarzą Cię już tylko z żółtawym świstkiem z banku, albo sms-em z podanym kodem i sumą.

Gra w skojarzenia. Dobra jak każda inna. Gra. Kojarzę przeszłość z wyimaginowaną przyszłością, jak zbitka dwóch kart podczas karcianej wojny, jak puzzel, który nie pasuje do reszty, jak majonez do ciasta z serem na słodko.
Skojarzenia. Wczoraj – tam. Dziś – tu. Tam ból serca i ciała – bezwład i beznadziejność. Tutaj – ból duszy i miliony myśli na minutę po pracy. Bo tam jest inaczej niż tu. Bo tu jest zupełnie inaczej niż tam. A tam to tu, tyle, że tylko na dnie skołowanego serca, czułego na błysk wspomnień, nawet tych zimnych i niedobrych. Moja tamtość zwycięża po zmroku. Zmrok skrada się zimnym wiatrem od morza i odgłosem wielojęzycznego tłumu w apatramentowcu. Na ulicach wszystkie kolory tęczy. Co mnie to obchodzi? Tyle co śnieg z zeszłego roku, którego nawet nie widziałem. Tyle co pierwszy deszcz dziś o świcie, który zmył z mojej twarzy resztki snu o jabłkowym sadzie moje babci, gdzieś na Zamojszczyźnie. Tyle co niedopity drink. Tyle co czyjaś obietnica, która nie spełni się, bo zgubiłem jej numer telefonu.
Nadzieja nigdy nie oddzwania. Może to i lepiej. Spełnienie zamienia się w niedosyt, kiedy meta jest startem do nowego wyścigu.

Nocna zmiana, gdzieś w IFSC. Minuta drąży godziny, godziny przepełniają doby. Licznik bije a spełnieniem payslip i przelew w piątek, tuż po północy.
Odpisuję na kolejnego sms – a, piję sto drugą kawę i myślę o wiośnie na Zamojszczyźnie. Pewnie już drzewa wiśni obsypane kwiatem, oziminy coraz weselsze zielenią a moje siostrzenice bardziej rozbrykane.
Dopiero z perspektywy 2,5 tys. kilometrów możesz docenić proste i małe rzeczy, których brak dokucza jak drzazga za paznokciem albo odrobina mięsa między zaułkami zębów. OK – powie mi ktoś – wracaj tam i rozkoszuj się tym. You very welcome!
Prawda jest też i taka, że małe i święte rzeczy – jak wiosna na Roztoczu – przesłaniają rzeczy brudne i – powiedzmy sobie – większe. Kocham historię, ale jako żywy człowiek nie chcę być pogrzebany za młodu. Nigdy też nie kochałem się w inkwizytorach. Zostało mi to po lekturze „Imię róży” i wiersza Miłosza „Campo di Fiori”.
Wiosna, ta wiosna nad Wisłą, pachnie stosem palonych wyznawców mimowolnych poprzedniej religii i bigoterią katów. Cromwell, Robespierre, Che... Kaci zawsze zmieniają się w ofiary. To tylko kwestia czasu. Czas jest cierpliwy.

Gołębie nie znają litości. Szczególnie te dublińskie. Jak kamikadze stawiają czoła tramwajom i pstrzą głowy panteonu zasłużonych Irlandii. Oczy Parnella, włosy Daniela O’Connella, ręce i twarz Larkina.
- To jest demokracja, Przyjacielu! – śmieje się do mnie James, rubaszny młodzieniec z ognistymi włosami – Prawdziwa. Każdemu po równo i nie ma bohaterów...

Liffey. Z pozoru totalny, chemiczny, cuchnący ściek. Z pozoru, bo o zmroku to najbardziej romantyczna rzeka w tej części Europy. Kocha wszystkich. Imigrantów śpiących na ławkach rozstawionych na promenadzie wzdłuż jej brzegu. Jej szept i niemrawy plusk to muzyka dla całujących się par, głównie z Europy środkowo – Wschodniej. Liffey tuli do serca i narkomanów i zmarznięte prostytutki, szukających wrażeń wyrostków i stare, rumuńskie babcie sprzedające niepotrzebne nikomu magazyny. Siadam na ławce a pod nią znajduję jabłko. Soczyste, czerwone, dorodne i z małym liśscikiem przybitym szpilką. „Byłam zbyt blisko – Ty też.” – czytam.
Podpisano: Twoja Nostalgia.
Jabłko zjadam. Liścik chowam do kieszeni.
A Liffey płynie i cuchnie, faluje i wzbudza wymioty. Kochającej się na ławce obok parze Rosjan to nie przeszkadza. Mi też. Naprawdę bardzo ładna i zgrabna dziewczyna. Ta Rosjanka...

Wielkie jajko z czekolady wędruje do pudła. Córa Julka powinna być w pełni uszczęśliwiona, zwłaszcza, że jajko – kwokę otacza aż jedenaście małych jajeczek – kurcząt w czekoladzie i truflami w środku. Wielkanoc. Kolejne święta bez mojej małej córeczki... Aby nie myśleć zatopię się w pracy – jak to zwykle. Nie myśleć, przepatrzeć, przepracować, przegadać, przepatrolować, przeraportować, przejść do porządku dziennnego.
- święta to stan ducha, nic więcej! – powtarza mój pogański kolega – Ot, zwykły dzień oznaczony na czerwono w kalendarzu. Tylko tyle.
Dodany: 29.11.2008 06:34:34 przez Wyspa (3.78)




Komentarze (2)
Pokaż profil plusewaplus
juz kiedys czytalam Twoj blog..wczoraj go sobie przypomnialam..bardzo jestem pod wrazeniem
dodany przez: plusewaplus (4.39)   kiedy: 2009-09-21 19:17:50
Pokaż profil milord
Taaak. Liffey.
"Siedzę nad rzeką i oczy mnie pieką
I siedzę sam i tak śpiewam
Że nie ma lepszego lekarstwa na ból
niż mała butelka whisky
wypijasz taką i już jesteś król
rzeczywistości przebłyski"
november 2001
dodany przez: milord (4.41)   kiedy: 2009-02-13 07:02:05


Zaloguj się aby dodać komentarz. Zarejestruj się jeżeli nie posiadasz jeszcze konta.
O Mnie
Pokaż profil Wyspa
Wyspa (3.78)
mężczyzna, lat 2024, Dublin, Irlandia
Muzyka, literaturopoezja, przemyślenia i dziwności, neurotyczne objawy przemieszane z realno-witalnym szczęściem chwili... Chwile i chwile...


Poprzednie Wpisy


Kto Obserwuje Tego Bloga?

Blogi innych użytkowników
Pokaż profil
Pokaż profil
Pokaż profil
Pokaż profil
Pokaż profil
Pokaż profil